wtorek, 14 sierpnia 2018

Aftermath - recenzja



                Założę się, że część ludzi, tak jak mnie, czasem napada ochota na obejrzenie czegoś słabego. Najczęściej w takich sytuacjach sięgam po horrory, filmy o wielkich zwierzętach albo animacje, bo tam najłatwiej o tego typu potworki. Zawsze można też zainteresować się serialem skasowanym po pierwszym sezonie.




                Nie ma co czarować - "Aftermath", serial z 2016 roku, jest słaby. Czy rozkosznie słaby? W niektórych momentach, owszem. Chociaż czasami tempo bywało nieznośnie wolne i czułam pokusę, żeby przewinąć, to jednak każdy z 13 odcinków ostatecznie dostarczał mi tylu powodów do śmiechu i wytykania głupot, że ogólnie mile wspominam tę produkcję od SyFy.


O czym to jest?
               
                Łatwiej spytać o czym to nie jest. Ale do tego dojdziemy.

                Założenie jest proste. Widzimy koniec świata i rodzinkę, która stara się przetrwać. Zasadnicze pytanie brzmi: co to za koniec świata? Czy chodzi o katastrofy naturalne takie jak tornada, trzęsienia ziemi, powodzie? A może jakiś wielki meteoryt? Albo zombie? Opętujące demony? Starożytne dinozaurowate? Mityczne drzewa pożerające ludzi? Obce wymiary? Przerażające przepowiednie? Tybetańscy mnisi z przyszłości? Diabelscy Amisze? Odpowiem krótko: TAK.



Tak. I jeszcze więcej.


                Nasza apokalipsa jest wesołym miksem wszelkich tropów, które choć chwilę stały przy filmach o charakterze "the end is near". Czy to się sprawdza? Oj, nie. Może wrzucenie wszystkich pomysłów jakie mieli scenarzyści by się sprawdziło, gdyby to było w jakikolwiek sposób logicznie połączone, ale tutaj nikt nie zadał sobie trudu, żeby to ogarnąć. Przez cały seans miałam wrażenie, że te wszystkie "straszne rzeczy" się ze sobą nie łączą. Dlaczego zmiennokształtni i drzewa żrące ludzi? Motocyklowe gangi i dinozaury? Większość rzeczy nawet się ze sobą nie spotyka. Każdy odcinek opowiada o osobnym zagrożeniu.  To nie jest dobra zupa, tylko surowe składniki wrzucone do gara tylko po to, żeby można było je odhaczyć na liście.


                Ta osobność odcinków jest niesamowita. Nie ma czegoś takiego jak kontynuowanie poprzednich wątków. Raz zajmujemy się teorią pani geolog, a w następnej chwili wyskakują japońskie pnącza, o których nikt nigdy nie wspominał. Mam wrażenie, że między poszczególnymi epizodami brakuje kilku odcinków spajających wszystko w logiczny ciąg. To się dzieje za szybko, fabuła nie nadąża, relacje nagle się zmieniają, postacie, które poznaliśmy w poprzednim odcinku, umierają w następnym i wyraźnie ma być nam przykro. Czułam się podobnie jako dziecko, kiedy przegapiałam kilka odcinków serialu, bo mogłam oglądać go tylko w piątki. Co zabawne scenarzyści zdają sobie z tego sprawę. Umieszczają w ustach bohaterek rozmowy o tym, że te mają wrażenie jakby świat miał zakrzywioną czasoprzestrzeń i dni wydają im się latami. Interesujący motyw, szkoda, że nie pokazali tego w żaden sposób, bo bez dowodów, to brzmi na wymówkę strasznie leniwego pisarstwa. Tak samo jak rzucone nagle: to wszystko wina komety, bo otworzyła przejścia.

                Drodzy scenarzyści, ja po prostu nie wierzę w wasze nagle rzucone deklaracje.


                Jedyna rzecz, która mi w tym zaimponowała, to fakt, że można spokojnie włączyć sobie jakikolwiek odcinek i bawić się lepiej niż przy ślęczeniu tak jak twórcy przykazali - od początku do końca.


                W sumie mogę też uznać, że jestem pod wrażeniem efektów specjalnych. Są naprawdę okropne - sztuczne i nienamacalne. Rozumiem, że to serial, rozumiem, że budżet, ale to jest tak przyjemnie słabe, że na sama myśl nie mogę przestać się uśmiechać. Polecam obejrzeć trailer! Widać w nim najgorzej wyglądające stworzenie w całej historii. Ta chwilka niestety nie okaże pełnej krasy, ale da pewien obraz jak wygląda "Aftermath" od strony wizualnej.


Bohaterowie


                Copeladowie składają się z matki-terminatorki, znaczy byłej wojskowej, ojca naukowca, prawie 17-letnich bliźniaczek (tak, jedna jest bardziej zbuntowana i w końcu nauczy się, że rodzina jest ważna; tak, druga to poważna kujonka, która nauczy się odpuszczać) i syna. Takiego typowego syna, z którym się wiąże nadzieje i który stara się być dobrze postępującym, miłym gościem.


"Spokojnie, ona była w siłach powietrznych."


                Spotkamy też ciotkę prawie że hipiskę, znajomych wojskowych, dobre partie dla dzieciaków, gangsterów, naukowców, motocyklistów, istoty nie z tego świata, autostopowiczów... Oczywiście, że czeka nas masa postaci, skoro każdy odcinek dzieje się gdzie indziej. Fort, gospodarstwa, miasta, komuna motocyklistów, która utrzymuje się z tworzenia nowoapokaliptycznych narkotyków, ulica, schron, kolejny schron... Wciąż pamiętacie, że to tylko 13 odcinków?


                Jak wspominałam postacie i wątki są na jeden odcinek, jak w kreskówce, gdzie nie musisz oglądać po kolei, i to bardzo utrudnia wywoływanie jakiegoś napięcia, skoro wiemy, że wszystko musi wrócić do punktu wyjścia. Najbardziej uderzyło mnie to w momencie, kiedy jest nam bardzo zasugerowane na dosłownie chwilę, że matka może rzucić męża dla dawnego kolegi z wojska. Wiem, że do tego nie dojdzie, więc się nie przejmuję. Trudno opisać jak bardzo jest jasne, że scenarzyści rzucają to dla odhaczenia wątku. Nie dają chwili na rozwinięcie się albo chociaż potwierdzenie emocji, jakie postacie mają do siebie czuć. Doskonale widziałam, że twórcy chcą, żeby wyglądało to jak prawdziwy problem (ujęcia, słowa i reakcje postronnych), a równocześnie ta cała chemia wyraża się w zdaniach, które brzmią jak żart. Niestety nie miał być to dowcip, który nadinterpretuje mąż, bo główna bohaterka na poważnie stwierdza, że nie może opuścić rodziny. Strasznie żałuję, że nie dano tym bohaterom żadnych scen, które mogłyby zasiać w nas wątpliwości, bo byłoby to odświeżające, ale oczywiście rodzina musi jechać dalej, zostawiając wszystkich, prócz wybranków dzieci, za sobą


                Zastanawiające jest to jak dziwnie działają spotykani przez głównych bohaterów ludzie. Nawet jeśli logika nakazywałaby im odjechanie, zawsze zostają. Chyba wiedzą, że ramy kolejnego odcinka nie wpuściłyby ich do siebie.


Komu polecam?


                Nie mam serca was w to puszczać. Trzymajcie się z daleka. To słaba historia o apokalipsie, słaba historia o rodzinie i słaba historia ogólnie. Nawet jeśli lubicie kiepskie dzieła, możecie się zawieść. Oglądanie "Aftermatha" było męką. W czasie seansu strasznie nużyło mnie wolne tempo i sceny, które wydawały mi się niepotrzebnie rozwlekłe. Dopiero po czasie, kiedy wspominam to co zobaczyłam, czuję jakąkolwiek radość. Miejcie to na uwadze. Oglądanie nie jest zbyt przyjemne, ale wspominanie już tak.


Już bardzo prywatnie:


Słabe romanse słodkie do porzygu.
Scena z bahshee. Ja nawet nie wiem...
Tak strasznie widać, że oni nie mają celu. I że go nawet nie szukają.
7 odcinek nawet bym sobie obejrzała jeszcze raz, bo to co tam się odwala jest jak z całkiem innego serialu. I jest tam jedyny fajny bohater. Mnisi z przyszłości to klasa sama w sobie.
Żeby nie było, doceniam scenę, gdzie zabili nastolatka, bo myśleli, że jest opętany, a on był tylko chory psychicznie i leki mu się skończyły.
Czemu wszyscy działają jak kretyni?

Zdjęcia tu.