wtorek, 16 lipca 2019

Samolubne oglądanie – moja preferencja


    Nienawidzę wspólnego oglądania filmów i seriali. To dość zaskakujące odkrycie, bo przez lata w moim życiu ukształtowała się cała tradycja wspólnych seansów i gdyby ktoś spytał mnie o to klika dni temu, powiedziałabym, że to świetny sposób na spędzanie razem czasu. A wystarczyło po prostu przez sekundę zastanowić się skąd frustracja i niechęć, kiedy pada sakramentalne pytanie. Jestem słaba w rozumienie siebie. Myślę zbyt „obiektywnie”, zapominając o czynniku ludzkim – moim.

    Bo przecież tak z boku wygląda to idealnie. Spędza się czas z ludźmi, a równocześnie przyswaja dzieło kultury, które nas interesuje. Dwa w jednym! (Osobiście nie oglądałam nigdy dla towarzystwa czegoś, co mnie nie interesuje i nawet nie do końca dochodzi do mnie, że można zrobić coś takiego. Dla mnie jednak film jest priorytetowy. Gdyby chodziło tylko o spędzanie czasu z ludźmi, skupiłabym się jedynie na nich np. w czasie rozmowy.) Wspólne przeżywanie pokazu daje nam możliwość dzielenia się emocjami i spostrzeżeniami. Łatwiej dyskutuje się o filmie, jeśli wszyscy uczestnicy dyskusji są raczej na świeżo. Mam też pewność, że ktoś zobaczył to, co powinien. Są przekąski, odklepuje się kontakty towarzyskie. To dobry plan.

    Tylko, że najwyraźniej nie dla mnie. Na każde pytanie „czy coś razem obejrzymy” mam ochotę odpowiedzieć, że nie, niezależnie od tego jak bardzo wyczekiwałam tego filmu. Być może chodzi o to, że jestem konkretnym człowiekiem i jeśli coś robię, to dlatego, że tego chcę, a nie bo zabijam sobie czas i tylko czekam aż ktoś mnie wyratuje od nudy. Każda taka propozycja jest ingerowaniem w mój czas. Jeśli mam chęć coś obejrzeć, robię to. A że kilka razy zdarzyło się, że mówili mi, że mogłam nie zaczynać oglądać bez nich, bo oni też mają to na liście, zaczęłam odkładać seanse mimo nakręcenia się na konkretne produkcje. Doszło do tego, że zamiast oglądać priorytety, odhaczałam pozycje z dna listy, które interesowały tylko mnie. Gdy miałam ochotę na seans, trzeba było czekać na wszystkich albo oglądałam z nastawieniem, „żeby się już skończyło”, bo miałam w tym czasie ochotę robić co innego.

    Mam inną kulturę oglądanie niż większość moich znajomych (przynajmniej filmów, bo seriale oglądam w całości). Gdy są chwile, które mnie nudzą lub irytują, przeklikuję aż do momentu, w którym coś mnie chwyci i oglądam do końca. A potem, skoro już wiem, że mi się podobało, zaczynam jeszcze raz. Poznaję dzięki temu początek i dostrzegam więcej szczegółów w dalszej części. Gdy jesteśmy razem nie mogę tego robić. Film słaby albo średni zamiast zaliczyć w godzinkę w półtorej, oglądam w całości. I to mnie wnerwia.

    Przy serialach jest gorzej. Bo jak się wciągniesz, zawsze trafi się ta jedna osoba, która chce kończyć, bo się już nie skupia albo musi iść, a jak ty masz dość, zawsze są głosy, że może jeszcze jeden, ostatni odcineczek. Nienawidzę nie mieć panowania nad swoim czasem.

    Jedyne chwile, kiedy cieszę się ze wspólnych seansów, to te, kiedy oglądamy razem filmy, które znam. Nawet nie to, że lubię, tylko, że znam. Bo a) mogę sobie pójść na spokojnie do innego pokoju na chwilę albo zająć się czym innym w trakcie i b) teraz mogę się bawić w odnajdywanie znaczeń, fajnych scen, cytatów, obserwowaniu reakcji innych ludzi.

    Ogólnie mam dziwną manię zaczynania od środka. Nie mówię, że tak wolę, ale wcale mi to nie przeszkadza. Seriale, szczególnie animowane i tasiemce, zaczynam od jakiegoś środkowego sezonu, żeby sprawdzić jaki mają styl i ton, bo już wiele razy okazywało się, że okropne pierwsze sezony są całkiem inne od tych niezłych, późniejszych, o już wyklarowanej tożsamości. Komiksy i mangi zaczynam czytać od tomów, które znajdę w sklepie. Gdy jestem ciekawa danego tytułu, nie poczekam do zamówienia sobie jedynki. Bo po co? Historia może mnie wciągnąć od jakiegoś punktu, a jeśli jest dobra, połapię się niezależnie od momentu dołączenia. Potem będę miała radość z odkrywania. Często zaczynam od drugich części, bo zazwyczaj są gorsze. Nie wkurzam się dzięki temu na sequel, że jest słabszy, bo nie mam porównania. Może to naleciałości za czasów filmów w telewizji, na które się człowiek spóźniał? Może jakaś klątwa za czytanie Harry’ego Pottera w odwrotnej kolejności? (Tylko „Insygnia” były dostępne. Potem dostałam „Księcia”. I tak dalej, aż do „Kamienia”.) Tak czy siak ciężko znaleźć kogoś kto rozumie i sympatyzuje z moim sposobem przyswajania treści, a wieczne przystosowywanie się do ogólnie panującej tendencji jest męczące.

    Trochę mi szkoda, bo na poziomie obiektywnym wspólne oglądanie jest cudowne! Ale skoro tego nienawidzę, nie powinnam się męczyć. Trzeba znać swoje preferencje. Zabawne, że zrozumiałam to dopiero teraz.

    Czy chcę dać jakiś przekaz? Co właściwie chcę przekazać takimi rozmyśleniami? Coś, co pewnie dla wszystkich jest już oczywiste. Nie powinno się tylko zwracać uwagi na to co się ogląda, ale też na to jak. Ludzie mają inne preferencje. Jedni muszą coś jeść w trakcie, inni chcą kompletnej ciszy. Ktoś woli kino, ktoś domowy ekran komputera. I że powinno się to szanować. Jak ludzie nie tańczą, to się nie ciągnie ich na dyskotekę. Niepijącym nie dajecie alkoholu do ręki. Więc i mi dajcie oglądać w samotności.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz