Nienawidzę
wspólnego oglądania filmów i seriali. To dość zaskakujące
odkrycie, bo przez lata w moim życiu ukształtowała się cała
tradycja wspólnych seansów i gdyby ktoś spytał mnie o to klika
dni temu, powiedziałabym, że to świetny sposób na spędzanie
razem czasu. A wystarczyło po prostu przez sekundę zastanowić się
skąd frustracja i niechęć, kiedy pada sakramentalne pytanie.
Jestem słaba w rozumienie siebie. Myślę zbyt „obiektywnie”,
zapominając o czynniku ludzkim – moim.
Bo przecież tak z
boku wygląda to idealnie. Spędza się czas z ludźmi, a
równocześnie przyswaja dzieło kultury, które nas interesuje. Dwa
w jednym! (Osobiście nie oglądałam nigdy dla towarzystwa czegoś,
co mnie nie interesuje i nawet nie do końca dochodzi do mnie, że
można zrobić coś takiego. Dla mnie jednak film jest priorytetowy.
Gdyby chodziło tylko o spędzanie czasu z ludźmi, skupiłabym się
jedynie na nich np. w czasie rozmowy.) Wspólne przeżywanie pokazu
daje nam możliwość dzielenia się emocjami i spostrzeżeniami.
Łatwiej dyskutuje się o filmie, jeśli wszyscy uczestnicy dyskusji
są raczej na świeżo. Mam też pewność, że ktoś zobaczył to,
co powinien. Są przekąski, odklepuje się kontakty towarzyskie. To
dobry plan.
Tylko, że
najwyraźniej nie dla mnie. Na każde pytanie „czy coś razem
obejrzymy” mam ochotę odpowiedzieć, że nie, niezależnie od tego
jak bardzo wyczekiwałam tego filmu. Być może chodzi o to, że
jestem konkretnym człowiekiem i jeśli coś robię, to dlatego, że
tego chcę, a nie bo zabijam sobie czas i tylko czekam aż ktoś mnie
wyratuje od nudy. Każda taka propozycja jest ingerowaniem w mój
czas. Jeśli mam chęć coś obejrzeć, robię to. A że kilka razy
zdarzyło się, że mówili mi, że mogłam nie zaczynać oglądać
bez nich, bo oni też mają to na liście, zaczęłam odkładać
seanse mimo nakręcenia się na konkretne produkcje. Doszło do tego,
że zamiast oglądać priorytety, odhaczałam pozycje z dna listy,
które interesowały tylko mnie. Gdy miałam ochotę na seans, trzeba
było czekać na wszystkich albo oglądałam z nastawieniem, „żeby
się już skończyło”, bo miałam w tym czasie ochotę robić co
innego.
Mam inną kulturę
oglądanie niż większość moich znajomych (przynajmniej filmów,
bo seriale oglądam w całości). Gdy są chwile, które mnie nudzą
lub irytują, przeklikuję aż do momentu, w którym coś mnie chwyci
i oglądam do końca. A potem, skoro już wiem, że mi się podobało,
zaczynam jeszcze raz. Poznaję dzięki temu początek i dostrzegam
więcej szczegółów w dalszej części. Gdy jesteśmy razem nie
mogę tego robić. Film słaby albo średni zamiast zaliczyć w
godzinkę w półtorej, oglądam w całości. I to mnie wnerwia.
Przy serialach jest
gorzej. Bo jak się wciągniesz, zawsze trafi się ta jedna osoba,
która chce kończyć, bo się już nie skupia albo musi iść, a jak
ty masz dość, zawsze są głosy, że może jeszcze jeden, ostatni
odcineczek. Nienawidzę nie mieć panowania nad swoim czasem.
Jedyne chwile,
kiedy cieszę się ze wspólnych seansów, to te, kiedy oglądamy
razem filmy, które znam. Nawet nie to, że lubię, tylko, że znam.
Bo a) mogę sobie pójść na spokojnie do innego pokoju na chwilę
albo zająć się czym innym w trakcie i b) teraz mogę się bawić w
odnajdywanie znaczeń, fajnych scen, cytatów, obserwowaniu reakcji
innych ludzi.
Ogólnie mam dziwną
manię zaczynania od środka. Nie mówię, że tak wolę, ale wcale
mi to nie przeszkadza. Seriale, szczególnie animowane i tasiemce,
zaczynam od jakiegoś środkowego sezonu, żeby sprawdzić jaki mają
styl i ton, bo już wiele razy okazywało się, że okropne pierwsze
sezony są całkiem inne od tych niezłych, późniejszych, o już
wyklarowanej tożsamości. Komiksy i mangi zaczynam czytać od tomów,
które znajdę w sklepie. Gdy jestem ciekawa danego tytułu, nie
poczekam do zamówienia sobie jedynki. Bo po co? Historia może mnie
wciągnąć od jakiegoś punktu, a jeśli jest dobra, połapię się
niezależnie od momentu dołączenia. Potem będę miała radość z
odkrywania. Często zaczynam od drugich części, bo zazwyczaj są
gorsze. Nie wkurzam się dzięki temu na sequel, że jest słabszy,
bo nie mam porównania. Może to naleciałości za czasów filmów w
telewizji, na które się człowiek spóźniał? Może jakaś klątwa
za czytanie Harry’ego Pottera w odwrotnej kolejności? (Tylko
„Insygnia” były dostępne. Potem dostałam „Księcia”. I tak
dalej, aż do „Kamienia”.) Tak czy siak ciężko znaleźć kogoś
kto rozumie i sympatyzuje z moim sposobem przyswajania treści, a
wieczne przystosowywanie się do ogólnie panującej tendencji jest
męczące.
Trochę mi szkoda,
bo na poziomie obiektywnym wspólne oglądanie jest cudowne! Ale
skoro tego nienawidzę, nie powinnam się męczyć. Trzeba znać
swoje preferencje. Zabawne, że zrozumiałam to dopiero teraz.
Czy chcę dać
jakiś przekaz? Co właściwie chcę przekazać takimi rozmyśleniami?
Coś, co pewnie dla wszystkich jest już oczywiste. Nie powinno się
tylko zwracać uwagi na to co się ogląda, ale też na to jak.
Ludzie mają inne preferencje. Jedni muszą coś jeść w trakcie,
inni chcą kompletnej ciszy. Ktoś woli kino, ktoś domowy ekran
komputera. I że powinno się to szanować. Jak ludzie nie tańczą,
to się nie ciągnie ich na dyskotekę. Niepijącym nie dajecie
alkoholu do ręki. Więc i mi dajcie oglądać w samotności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz