wtorek, 16 lipca 2019

Samolubne oglądanie – moja preferencja


    Nienawidzę wspólnego oglądania filmów i seriali. To dość zaskakujące odkrycie, bo przez lata w moim życiu ukształtowała się cała tradycja wspólnych seansów i gdyby ktoś spytał mnie o to klika dni temu, powiedziałabym, że to świetny sposób na spędzanie razem czasu. A wystarczyło po prostu przez sekundę zastanowić się skąd frustracja i niechęć, kiedy pada sakramentalne pytanie. Jestem słaba w rozumienie siebie. Myślę zbyt „obiektywnie”, zapominając o czynniku ludzkim – moim.

    Bo przecież tak z boku wygląda to idealnie. Spędza się czas z ludźmi, a równocześnie przyswaja dzieło kultury, które nas interesuje. Dwa w jednym! (Osobiście nie oglądałam nigdy dla towarzystwa czegoś, co mnie nie interesuje i nawet nie do końca dochodzi do mnie, że można zrobić coś takiego. Dla mnie jednak film jest priorytetowy. Gdyby chodziło tylko o spędzanie czasu z ludźmi, skupiłabym się jedynie na nich np. w czasie rozmowy.) Wspólne przeżywanie pokazu daje nam możliwość dzielenia się emocjami i spostrzeżeniami. Łatwiej dyskutuje się o filmie, jeśli wszyscy uczestnicy dyskusji są raczej na świeżo. Mam też pewność, że ktoś zobaczył to, co powinien. Są przekąski, odklepuje się kontakty towarzyskie. To dobry plan.

    Tylko, że najwyraźniej nie dla mnie. Na każde pytanie „czy coś razem obejrzymy” mam ochotę odpowiedzieć, że nie, niezależnie od tego jak bardzo wyczekiwałam tego filmu. Być może chodzi o to, że jestem konkretnym człowiekiem i jeśli coś robię, to dlatego, że tego chcę, a nie bo zabijam sobie czas i tylko czekam aż ktoś mnie wyratuje od nudy. Każda taka propozycja jest ingerowaniem w mój czas. Jeśli mam chęć coś obejrzeć, robię to. A że kilka razy zdarzyło się, że mówili mi, że mogłam nie zaczynać oglądać bez nich, bo oni też mają to na liście, zaczęłam odkładać seanse mimo nakręcenia się na konkretne produkcje. Doszło do tego, że zamiast oglądać priorytety, odhaczałam pozycje z dna listy, które interesowały tylko mnie. Gdy miałam ochotę na seans, trzeba było czekać na wszystkich albo oglądałam z nastawieniem, „żeby się już skończyło”, bo miałam w tym czasie ochotę robić co innego.

    Mam inną kulturę oglądanie niż większość moich znajomych (przynajmniej filmów, bo seriale oglądam w całości). Gdy są chwile, które mnie nudzą lub irytują, przeklikuję aż do momentu, w którym coś mnie chwyci i oglądam do końca. A potem, skoro już wiem, że mi się podobało, zaczynam jeszcze raz. Poznaję dzięki temu początek i dostrzegam więcej szczegółów w dalszej części. Gdy jesteśmy razem nie mogę tego robić. Film słaby albo średni zamiast zaliczyć w godzinkę w półtorej, oglądam w całości. I to mnie wnerwia.

    Przy serialach jest gorzej. Bo jak się wciągniesz, zawsze trafi się ta jedna osoba, która chce kończyć, bo się już nie skupia albo musi iść, a jak ty masz dość, zawsze są głosy, że może jeszcze jeden, ostatni odcineczek. Nienawidzę nie mieć panowania nad swoim czasem.

    Jedyne chwile, kiedy cieszę się ze wspólnych seansów, to te, kiedy oglądamy razem filmy, które znam. Nawet nie to, że lubię, tylko, że znam. Bo a) mogę sobie pójść na spokojnie do innego pokoju na chwilę albo zająć się czym innym w trakcie i b) teraz mogę się bawić w odnajdywanie znaczeń, fajnych scen, cytatów, obserwowaniu reakcji innych ludzi.

    Ogólnie mam dziwną manię zaczynania od środka. Nie mówię, że tak wolę, ale wcale mi to nie przeszkadza. Seriale, szczególnie animowane i tasiemce, zaczynam od jakiegoś środkowego sezonu, żeby sprawdzić jaki mają styl i ton, bo już wiele razy okazywało się, że okropne pierwsze sezony są całkiem inne od tych niezłych, późniejszych, o już wyklarowanej tożsamości. Komiksy i mangi zaczynam czytać od tomów, które znajdę w sklepie. Gdy jestem ciekawa danego tytułu, nie poczekam do zamówienia sobie jedynki. Bo po co? Historia może mnie wciągnąć od jakiegoś punktu, a jeśli jest dobra, połapię się niezależnie od momentu dołączenia. Potem będę miała radość z odkrywania. Często zaczynam od drugich części, bo zazwyczaj są gorsze. Nie wkurzam się dzięki temu na sequel, że jest słabszy, bo nie mam porównania. Może to naleciałości za czasów filmów w telewizji, na które się człowiek spóźniał? Może jakaś klątwa za czytanie Harry’ego Pottera w odwrotnej kolejności? (Tylko „Insygnia” były dostępne. Potem dostałam „Księcia”. I tak dalej, aż do „Kamienia”.) Tak czy siak ciężko znaleźć kogoś kto rozumie i sympatyzuje z moim sposobem przyswajania treści, a wieczne przystosowywanie się do ogólnie panującej tendencji jest męczące.

    Trochę mi szkoda, bo na poziomie obiektywnym wspólne oglądanie jest cudowne! Ale skoro tego nienawidzę, nie powinnam się męczyć. Trzeba znać swoje preferencje. Zabawne, że zrozumiałam to dopiero teraz.

    Czy chcę dać jakiś przekaz? Co właściwie chcę przekazać takimi rozmyśleniami? Coś, co pewnie dla wszystkich jest już oczywiste. Nie powinno się tylko zwracać uwagi na to co się ogląda, ale też na to jak. Ludzie mają inne preferencje. Jedni muszą coś jeść w trakcie, inni chcą kompletnej ciszy. Ktoś woli kino, ktoś domowy ekran komputera. I że powinno się to szanować. Jak ludzie nie tańczą, to się nie ciągnie ich na dyskotekę. Niepijącym nie dajecie alkoholu do ręki. Więc i mi dajcie oglądać w samotności.

poniedziałek, 28 stycznia 2019

Na świeżo - Battlestar Galactica (s01e10, e11, e12 i e13)


s01e10 The Hand of God
 
    Ech. Ten odcinek jest męczący. Najgorszy jak do tej pory. A mimo to, będę miała miłe wspomnienia, bo ostatnie 10 minut to czysta przyjemność. Ale może po kolei.

    Brakuje paliwa. Wszyscy liczą na cud, tak jak było przy wodzie. Pani prezydent ma halucynacje, widzi węże. Myśli, że to od leków, a kiedy konsultuje się ze swoją dilerką, okazuje się, że jest przepowiednia Pytii sprzed 3 milionów lat (czy coś), że przywódczyni nowego świata będzie widzieć węże (czy coś), doprowadzi swoich do celu, ale sama nie przeżyje. Wkurzył mnie ten wątek. Jakieś górnolotne przepowiednie, jakieś przeznaczenia... Co zabawne, gdy pod koniec odcinka wraca motyw przepowiedni (Gaius jest wybrańcem), łatwo to przełykam.

    Ludzi znajdują rafinerię cylonów i żeby zdobyć paliwo muszą ich wysadzić. Manewr jest trudny, ryzykowny, Starbuck nie może pilotować, co bardzo przeżywa, synuś martwi się, że nie podoła, a Komandor Adama daje mu zapalniczkę ze słowami "masz ją zwrócić", Gaius strzela, gdzie jest punkt do wysadzenia... Gdzieś pojawiają się niby-Boomer i ten drugi. Ona wymiotuje, więc chyba jest w ciąży...

    To wszystko nie dawało mi radochy. Myślałam nawet, że nie miałam ochoty na oglądanie i to rzutuje na to jak mi się podoba, ale potem przychodzi ostatnie 10 minut filmu i wsiąkam. Angażuję się w walkę, podziwiam manewry i nawet, jeśli baza wygląda jak stara gra, bawię się doskonale. Cieszę się, gdy okazuje się, że Gaius strzelił właściwie, zaczyna mi się podobać motyw "przypadek czy przeznaczenie", a nawet doceniam scenę z zapalniczką, która tak mi się dłużyła, bo to jak syn oddał ją ojcu, wywołuje uśmiech na mojej twarzy.

    Bawi mnie trochę to jak bardzo nie obchodzi mnie pierwsze 30 minut. Mam jednak dowód na to, że nawet w takich wypadkach ten serial może mnie zaskoczyć i wciągnąć. Cieszy mnie to i napawa optymizmem.



s01e11 Colonial Day
 
    Poznajemy Obłok 9 - niedawno wyremontowany luksusowy statek. Ma ogrody pełne soczystej (nawet sztucznie mocnej i toksycznej) zieleni, sielskie światło jak z naturalnego źródła i wieeelki teren, który nie jest łatwo chronić. To na nim ma odbyć się pierwsze posiedzenie nieobsadzonej jeszcze rady dwunastu z dwunastu statków (apostołowie, przepowiednia, rozumiecie?). Wybór ludzi na te stanowiska jest dość kontrowersyjny. Pozostali przy życiu dziennikarze kłócą się czy pani prezydent jest marionetką, czy rząd będzie marionetką, czy to, czy tamto. Widocznie ludzie są znudzeni, przerażeni i już zbyt długo znoszą stłoczenie. Nic dziwnego, że odwracają się w stronę najbardziej radykalnej alternatywy - czyli powraca Zarek!

    Terrorysta ma być w radzie. To jest w sumie oczywisty trop. Typowy konflikt władza a obywatele i wykorzystujący to drań. Nie przepadam za tą postacią, do tropu mam mieszane uczucia. Za to kolejny członek rady już mnie cieszy - Gaius. Powiadamia go o tym Starbuck (kocham ich interakcje!), i to ona z Apollem jest odpowiedzialna za bezpieczeństwo na zebraniu rady.

    Mam dużo szacunku do pani Rosalin. Kiedy było powitanie rady i robiono zdjęcia, idealnie poradziła sobie z Zarekiem i jego prowokacją ("- Czy pani prezydent uściśnie mi rękę? - Proszę się przekonać."). Mężczyzna musiał jako pierwszy wykonać ruch, ukazać uległość. Bardzo ładna psychiczna batalia.

    Tak czy siak na naradzie Zarek oczywiście występuje o obsadzenie fotela wiceprezydenta i oczywiście ktoś go tam popiera. Pani prezydent musi znaleźć kontrkandydata, skoro media tak radośnie stają po jednej, niekoniecznie słusznej stronie. Owszem, Zarek słusznie punktuje, że ludzie myślą wciąż starymi sposobami (np. wciąż pracują, choć nie dostają pieniędzy). Zgadzam się, że powinna się odbyć rewolucja kulturalna, ale nie sztucznie przyspieszona! Nie tutaj, gdzie nie ma gdzie uciec i nie ma miejsca na błędy! Sądzę, że pokolenie lub dwa, załatwiłyby sprawę. Zarek, jak na powoływanie się na myślenie nie o jednostkach, a całościowo, nie myśli w ogóle całościowo. Dlatego mnie drażni. Dyletant.

    Tymczasem pojawia się pierwsza bójka w barze z powodu Zareka. Na szczęście w czasie walki jedna z walizek się otwiera, ukazując broń i, jak się później okaże, listę z miejscami i czasem przemówień prezydent Rosalin. Niestety prawdopodobny zamachowiec się nie przyznaje do powiązań z terrorystą, a Rosalin, całkiem słusznie, nie chce odsyłać Zareka. W końcu to mogłoby być dobrze wykorzystane przez tego drania.

    Gaius dobrze się bawi, będąc w centrum uwagi. Najpierw popiera Zarekowe dążenie do wyborów na wiceprezydenta, potem robi niesamowite przemowy nagradzane oklaskami, które inspirują panią prezydent. Otóż zamiast dotychczasowego kontrkandydata, namaszcza ona Gaiusa. To piękna scena w kibelku i gdyby nie ta słabość do kobiet, Gaius znów wskoczyłby na samą czołówkę moich najukochańszych postaci. Ale cóż... Remis kończy się zwycięstwem naukowca, bo pani prezydent w takich okolicznościach ma ostateczny głos.

    Z ciekawszych rzeczy do odnotowania: Starbuck w sukience jest niesamowita i tańczy z Gaiusem. Czy to mój ukochany paring? Z tej serii z pewnością. O! I Halo, czy jakoś tak, dowiedział się, że nie-Boomer jest cylonem. Heh. Nie obchodzi mnie to.



s01e12 Kobol's Last Gleaming, Part 1
 
    Tatusiek Adama i synek Adama mają mecz bokserski, gdzie nie dają sobie forów, Starbuck i Gaius mają niezręczny seks, gdzie ona wzywa imienia Apolla, a potem bez słowa wychodzi, co obserwuje blond-cylonka, Boomer jednak rezygnuje z samobójstwa, niby-Boomer jest postrzelona przez Halo, który nie potrafi jej dobić. Wszystko w takt muzyki poważnej i wzniosłej jak poważna i wzniosła jest symbolika tego serialu. Kocham patos. Jest komiczny.

    Prezydent zostało co najwyżej pół roku życia. Przerzuty i te sprawy. Jej dilerka wciąż karmi ją nadzieją o znalezieniu Ziemi. Tym razem lubię ten wątek. Może już się z nim pogodziłam?

    Gaius gra z żołnierzami w karty, wygrywa, jest podpity. I jak zareaguje na widok Starbuck? Oczywiście, że unoszeniem się dumą i wstrętnym, męskim fochem. Każe mówić do siebie per wiceprezydent, wskazuje miejsce koło Apolla, jego postawa jest okropnie przykra i dziecinna. A kiedy Starbuck wychodzi, wygląda jakby miał się zaraz rozpłakać! Uroczy. Żałosny. Nie potrafi się z tym pogodzić.

    Na szkoleniu u pani prezydent Rosalin jest już tak rozproszony, że nie może się na niczym skupić. A jeszcze cylonka wierci mu dziurę w brzuchu "czy kochasz Starbuck?". Bardzo podoba mi się to jaki jest przytłoczony swoimi emocjami. Frajer. Wybucha, mówiąc na raz do obu kobiet. Mam nadzieję, że wreszcie zaczną coś podejrzewać, bo przecież ile można udawać, że wszystko jest normalne! Cylonka nie przyjmuje propozycji zrobienia sobie przerwy zbyt dobrze. Robi Gaiusowi krzywdę, czyli jest realnym zagrożeniem. Czasami mi go minimalnie szkoda.

    A Apollo jest zazdrosny o naukowca. Pyta czy to jednorazowa przygoda, miła schadzka... Ale to creepy. Zwłaszcza to wyzywanie od puszczalskich. Wow, chłopie! Satysfakcjonujące było to jak Starbuck uderzyła go pięścią. Niby dobrze, że jej oddał, bo to przełamanie pewnego schematu i pokazuje w jakiś sposób ich relacje, ale kurczę... Apollo zasłużył na większy łomot.

    Tymczasem Boomer i jej nowy partner trafiają na planetę, która wydaje się być Ziemią. Okazuje się, że to Kobol. Dzięki temu okazuje się, że przepowiednia jest prawdziwa. A przynajmniej tak wierzy już kilka osób. W tym pani prezydent. Kobol ma pomóc w odnalezieniu Ziemi.

    Gaius przeszkadza Boomer w samobójstwie, ale (chyba w ramach buntu przeciw cylonce) nie odciąga jej od tej myśli. Kobieta strzela do siebie, ale przeżywa. Odrzuca pomoc jaką oferuje jej szef mechaników. Jestem zaskoczona jak miło było powitać z powrotem ten wątek.

    Wracając do buntującego się Gaiusa... Zgłasza się do grupy badawczej na Kobolu, bo tak poradziła mu cylonka. Tyle już z tej samodzielności. Niestety atakują cyloni, raptor z Gaiusem na pokładzie spada na powierzchnię planety. Biedny, spanikowany geniusz. Wątpię, że to była zemsta cylonki, ale to bardzo satysfakcjonująca myśl.

    Źle ogląda mi się teraz relacje między Apollo i Starbuck. Gdy drze się na nią, jest taki przerażający. Jedyna dobra rzecz, to to, że ona się nie ugina. Najgorsze, że nie wiem dlaczego ten dupek się tak zachowuje! A chyba powinnam. Serial chyba chce, żebym wiedziała. To frustrujące.

    Podoba mi się ten cały motyw "Ziemia jest mitem". Komandor, który wmawia ludziom, że zna do niej drogę, choć w nią nie wierzy i pani prezydent, która się nawróciła. Po reakcji Starbuck widać jak wiele znaczy nadzieja. Znów rozpływam się nad relacją Komandor-Starbuck. Nie próbował odwieść od planów swojej zranionej dziewczynki! Naprawdę mnie to wzrusza. Przynajmniej jeden z Adamów nie jest przerażającym, toksycznym gościem...




s01e13 Kobol's Last Gleaming, Part 2
 
    Ok, finał sezonu. Finały są niesamowite. Muszą przykuć widza, żeby chciał wrócić po przerwie. Lubię finały. Lubię epickość. Lubię zmiany. Jak to wychodzi w tym serialu? Oczywiście mamy kontynuację wątków, bo w sumie finał zaczął się już w poprzednim odcinku, ale jakoś nie mogę się przestawić na myślenie, że mogę tak nazwać więcej epizodów niż jeden.

    Najważniejsza informacja: Gaius i inni na stateczku przeżyli! Jej! W ładnych, bolących od podkręcenia kolorów scenach (ach, ta wzniosła muzyka!) dowiaduje się, że będzie opiekunem nowej rasy! Zabawne jak jego wątek jest tu nieistotny. Widać, że scenarzyści planują coś dużego w następnym sezonie, skoro teraz rozbitkowie są praktycznie olewani, nie licząc symbolicznych scen z mnóstwem światła i muzyki.

    Starbuck która wykonała skok na Capricę, by zabrać strzałę Apollina, bije się z blond-cylonką i to w mojej głowie wygląda na walkę o Gaiusa. Proszę mi tu nie niszczyć złudzeń! I nagle Halo się przydaje, bo pomaga Starbuck. Co nie wymazuje jak mi było przykro, gdy pojawiał się na ekranie w czasie trwania tego sezonu. Mimo to, muszę przyznać, że w kolejnym chętnie wrócę na Capricę (w końcu jest tam Starbuck). Przyznaję także, że na tej planecie były naprawdę ładnie zrealizowane (pomarańczowy filtr i choreografia) sceny. Oczywiście miałam rację i nie-Boomer jest w ciąży. Och, ach. Cóż za szok. Halo się jakoś z tym godzi i ratuje ją nawet przed Starbuck. Cóż za zaskoczenie! Och, ach. A tak naprawdę to nie. Ale nie uważam tego za wadę. To logiczna droga w tym serialu. Byłabym nawet zawiedziona, gdyby zabrakło tej dramy.

    Logiczne było też, że Boomer dowie się w końcu, że jest cylonką. Leci na statek cylonów, podkłada bombę, a potem przychodzą do niej inne Boomer. Psychodela. Bardzo ładne wizualnie.

    Zaskoczyło mnie za to "rozwiązanie" konfliktu między panią prezydent i komandorem. Gdy okazało się, że z jej polecenia Starbuck udała się na Capricę, Adama prosi ją, by zrzekła się władzy. Ona oczywiście odmawia. Mamy chwilę na psychiczną walkę, ludzie komandora wchodzą na statek Rosalin, a jej podwładni otaczają ją i mierzą do żołnierzy. Apollo oczywiście staje po stronie cywilnej władzy i wpada w tarapaty, ale przynajmniej dzięki temu Rosalin się poddaje, bo nie chce rozlewu krwi. Jest w areszcie. Wow. Obstawiałam raczej drugą wersję, że to Adama zostanie zdetronizowany, ale cóż... Wszystko przed nami. Albo i nie.

    Ostatnia scena. Ta ostatnia scena! Komandor Adama postrzelony przez Boomer! Aaaaaa! Odcinek był dobry, ale nie nadzwyczajny aż do tej końcówki. Status quo uległ tak pięknej zmianie! Nie mogę się doczekać, co z tego wyjdzie. Bo teraz Komandor, jeśli przeżyje, będzie osłabiony i Rosalin może stać się niesamowicie silna, Halo zaraz wróci z ciężarną cylonką, Boomer jest zdrajcą, a Gaius i spółka wciąż są rozbici na planecie. To nie jest najlepszy finał sezonu jaki widziałam, ale jest bardzo dobry. Daje dużo możliwości i rozpala wyobraźnię.

    Po pierwszym sezonie wiem już jedno. To nie będzie mój ukochany serial. Magia jaką odczuwałam przy pierwszym odcinku pojawia się czasami, ale zbyt rzadko. Denerwuje mnie trzęsąca się kamera i liczne sceny fanservisowe. Jednak to wciąż bardzo dobry serial, który chcę obejrzeć w całości. Lubię postacie, ciekawią mnie wątki, nawet jeśli troszkę się z nich podśmiewuję. To naprawdę przyjemna rozrywka.

    Będę kontynuować.

środa, 9 stycznia 2019

Na świeżo - Battlestar Galactica (s01e06, e07, e08 i e09)


s01e06 Litmus
 

    Zaczyna się z przytupem. Na statku znajduje się kolejny cyloński agent, który przechodzi swobodnie "wyżej", a zaczepiony beztrosko się wysadza. Są ofiary śmiertelne, jest panika "a co jeśli jest ich tu więcej?", jest przepytywanie, bo, jak przekonuje pani prezydent, ktoś musiał jakoś tego agenta wpuścić. Niestety zeznania pewnej gżdżącej się na początku parki (Tyrol i Boomer) się nie zgadzają. Oboje chcą po prostu zatrzymać związek w ukryciu z powodu kodeksu kolonialnego i przez to wydają się podejrzani. Na ich obronę napiszę, że na tym etapie nie mogą ogarniać jak poważna jest ta sprawa. Dopiero po tym pani prezydent odtajnia informację, że cyloni mają ludzką postać.

    Powolutku zaczynają się rysy i akty nieufności. Galen Tyrol, szef mechaników (kochany, co pokazuje scenka, gdzie przyłapuje młodych na robieniu alkoholu i zamiast dać im kopa, bo to niebezpieczne, chce ich nauczyć jak robić to poprawnie) jest oskarżony już wprost o bycie w zmowie z cylonami, bo w tamtym czasie miał wartę. Boomer, która zostawiła otwarty właz, przez który prawdopodobnie dostał się do ładowni cylon, udało się wyjść bez szwanku. Pozaprzeczała, trochę przesunęła podejrzenia na swojego lubego. A i bez jej zeznań wszystko wskazuje właśnie na niego. Wzruszyłam się strasznie, kiedy jeden z mechaników, który wcześniej zeznał, że widział szefa w innym miejscu, natychmiast zmienił wersję i wziął na siebie winę także za zostawienie włazu, gdy zdał sobie sprawę, że może wpędzić szefa w kłopoty. Ta lojalność! Ta ufność!

    Do leżącej w szpitalu Starbuck przychodzi tymczasem Gaius. Ma cygarko dla niej, niby przez przypadek przechodził... Naprawdę ich shipuję. Podoba mi się to jak cylonka stała za kotarą i zmysłowo rzucała cienie, żeby odwrócić uwagę Gaiusa (swoją drogą, nie wiem czemu przechrzciłam go kilka razy w głowie na Mariusa) od tej drugiej. W czasie rozmowy Starbuck ładnie łączy fakty, że zamach był na c, a Gaius też pracuje na c, więc może to o niego chodziło. Mężczyzna jest wstrząśnięty, ale wychodząc i tak z własnej inicjatywy bierze cylonkę za rękę. Potem mają rozmowę, on próbuje się leko buntować, za co zostaje rzucony na ścianę, podduszony i pocałowany. Relacja jego i tej blond panny jest strasznie przemocowa. To taki toksyczny związek, z którego trudno się wychodzi. Podoba mi się fakt, że tym razem to mężczyzna jest ofiarą. Chociaż może podoba to za duże słowo. To interesujące, niespotykane, intrygujące. Lepiej?

    Kocham dalej Komandora. I za to jak się zachował w czasie ataku, i za jego zachowanie względem podwładnych, ("Czemu pozwolił pan kontynuować im romans?" "Mam miękkie serce"), jak nie wierzy w winę, jak rozumie, że nie wszystko jest takie proste. Moment, w którym jego też wezwali przed trybunał, był straszny. Wiedziałam co będzie. Tym bardziej, że, jak zauważają też postacie, kobieta prowadząca śledztwo szuka kozła ofiarnego. Uwielbiam scenę, gdzie Komandor chce wyjść, kobieta rozkazuje go zatrzymać, a on tylko wzdycha i rzuca żołnierzowi, który zastąpił mu drogę, że ma odprowadzić szefową trybunału do kwatery. Przeciwstawny rozkaz. Zrobił to takim tonem jakby to nie było nic takiego, jakby mu nie zależało. Zero mocy sprawczej, siły. Rzucone od tak. Ze zmęczeniem. A potem: "Wybieraj synu". Tym razem wybrali Komandora.

    Ofiarą dla publiczki zostaje gość, który wziął na siebie winę. Oczywiste. Główny mechanik, słysząc to, biegnie do Komandora. Jest przerażony, wzburzony, zmieszany. Chciałby żeby Komandor to wszystko odkręcił, ale ten jest strasznie surowy. To już nie jest miły, wybaczający ojciec, tylko człowiek, który ma władzę i kieruje się dobrem większości. Wie, że ten biedak jest niewinny, ale bardziej potrzebuje Tyrola, bo to najlepszy mechanik, a on potrzebuje mechaników, żeby statki latały. Poza tym jestem fanką karania Tyrola samym faktem, że jego podwładny jest w areszcie. W końcu on ich tak kocha i to chyba jedyny sposób, żeby dać mu do myślenia! Dzięki temu przejrzał na oczy! Koniec romansu z Boomer! Hhahahahah! Nawet zaczyna być w stosunku do niej podejrzliwy! Co za cudny odcinek!

    Okupowana planeta wraca wyjątkowo często i o dziwo, pomijając efekty robotów, wygląda dobrze. Kilka razy zdarzają się ładne kadry (np. od dołu, z rozwalonej podłogi). Nawet historia tego Apolla czy jak mu tam było, zaczyna mnie trochę ciekawić. Chociaż może nie do końca jego, bo bardziej interesują mnie cyloni: nie-Boomer, blond-cylonka i jakiś facet. Kobiety mają między sobą chyba jakieś zaszłości, bo kiedy nie-Boomer ma udawać pobitą, blondynka coś za chętnie rzuca się na pomoc i zaczyna ją pożądnie okładać w nieznośnie długiej scenenie (jako widz nie widzimy jej końca i to naprawdę robi wrażenie). Poza tym ta trójka obgadująca Apolla jest jakoś tak urocze, że chyba nie będę się wściekać za powroty do tego wątku.

 
s01e07 Six Degrees of Separation
 

    Bardzo cieszy mnie skupienie się na Gaiusie. Nawet jeśli jego płaczliwość i mamejowatość zaczynają mnie drażnić. Zależy mu tylko na seksie, obraża próbującą go nawrócić cylonkę (do tego stopnia, że ta opuszcza jego wymysł), a potem zaczyna wariować. Nie mogę go za to winić, skoro pojawia się blond cylonka z Obrony, która ma dowody, że Gaius współpracował z cylonami przed ich atakiem. Co prawda Komandor nie wierzy słabej jakości zdjęciom, a co więcej, zaczyna podejrzewać kobietę, gdy ta go podrywa (to jak nawet się nie cofnął, gdy go pocałowała było cudowne! Chłód, pogarda idealnie pacyfikujące), ale Gaius próbuje ratować się jak tylko może. Nawet przyznaje pani prezydent, że kobieta od obrony jest cylonką. Dobrze, że w czasie tego wyznania Rosa padła po przedawkowaniu, bo to nie byłby najlepszy możliwy zwrot akcji. I bez tego głupio się podkłada. Próbuje namówić gościa od wyostrzania zdjęcia do popełnienia przestępstwa, napada na tę pannę w łazience, ujawniając się, że widział jej kopię w głowie, nazywa ją cylonką...

    Starbuck próbuje na nowo chodzić. A raczej próbuje się od tego wymigać. To trudne i bolesne, ale nie niebezpieczne, więc rezygnuje. Przekonuje mnie to. Pasuje do postaci. Bardzo doceniam ten wątek poboczny. To jak doktor i syn Komandora ją wspierają, mnie rozczula, ale to słowa tego gościa, który jej nienawidzi, wyciągają ją z łóżka.

    Tymczasem mechanicy próbują rozgryźć jak działają cylońskie myśliwce. Nie jest to nic bardzo ważnego, ale cieszy mnie fakt, że ten motyw powraca, bo brakowało mi informacji co się potem stało z tym pojazdem. Boomer sugeruje, że to nie maszyna, a zwierzę, podtrzymując, a nawet umacniając podejrzenia Tyrola.

    To, że tylko Starbuck rozgryzła maszynę, jest piękne. Wchodzi w nią, a ta zaczyna działać, po raz pierwszy od czasu przylotu. ("Ładnego masz chłopaka" "To dziewczyna") Więź między nimi jest słodka. Mam nadzieję na więcej.

    Wracając do Gaiusa, ten z jednej strony szuka w umyśle cylonki, płacze, że przeprasza i że ją kocha, a z drugiej biegnie do Komandora, skarżąc, że ta kobieta to cylońska agentka. Nie wie już co robić. Włącza alarm, żeby mieć czas by zniszczyć zdjęcie, ale nie potrafi tego zrobić. Ani klikanie, ani odłączanie kabli, ani walenie nie daje rady. Bardzo podoba mi się scenka, gdy go przyłapują. Choć wszystko jest stracone, przesuwa się jak dziecko, żeby ukryć plecami swoją twarz na zdjęciu. Uroczo nieporadne!

    Na okupowanej planecie też coś się dzieje. Nie-Boomer uprawia seks z Apollem po krótkiej rozmowie jak to on zazdrościł Tyrolowi. Boomer na lustrze znajduje napis "cylon". Chyba wiem dokąd to zmierza. To będą dwie, osobne postacie, o osobnych zauroczeniach. I chyba nie-Boomer się zbuntuje. Klasyczne vs alter ego.

    Blond-cylonka wraca, gdy Gaius w celi się modli. I nagle wszystko się układa. Ten słodziaczek o wielkich, brązowych oczach, którego Gaius próbował przekonać do złamania regulaminu, sprawdza nagranie jeszcze raz, bo nie wierzył w jego winę. Znaki zmieniania były dostrzegalne dopiero po wyostrzeniu! To jak Gaius się panicznie mazgai, gdy żołnierze wchodzą mu do celi jest urocze. Prawie błaga o litość, bo bez sądu nie powinni go skazać! Tak czy siak jest oczyszczony z zarzutów, nie do ruszenia, co było chyba celem tego ataku i jeszcze bardziej zależny od cylonki. Nie podoba mi się to, ale akceptuję, bo mam nadzieję, że da to jakiś interesujący rozwój w relacji między nim, a Starbuck. Nadal mam ciepłe uczucia do tej postaci, ale kiedy daje się zbyć widokiem gołego ciała, gdy przecież pytał o to czy ta od obrony była realna, traci w moich oczach.


 

s01e08 Flesh and Bone

    Zaczyna się od słabo wykonanego snu pani prezydent, która to biega po prześwietlonym lesie. Śni sobie o jakimś cylonie, którego, jak się później okazuje, właśnie złapano. Podobno przyczajał się kilka dni, co dla mnie - widza jest nieco dziwne, bo nie tak przecież działają cyloni! Taka se scenka, jeśli mam być szczera, ale być może moja niechęć do przedstawicielki władzy jest temu winna. Chociaż przecież moim głównym zarzutem jest to, że całość mogłaby wyglądać znacznie ładniej...

    Do przesłuchania cylońskiego więźnia przydzielono oczywiście Starbuck, która wciąż o kulach realizuje się przy cylońskiej maszynie. Niby nie ma potrzeby o tym wspominać, bo w sumie szczegół, ale mnie to strasznie cieszy, bo jestem ciekawa losu tego statku-zwierzątka. Tak samo ważne jest dla mnie to jak dobrze wygląda Starbuck w pełnym mundurze. A wygląda wprost obłędnie! Ten widok wynagrodził mi nieco męczące pseudobełkoty cylona. Przynajmniej na początku, bo potem zaczęłam się interesować tym co się działo i podtrzymywacze uwagi przestały być potrzebne.

    To nawet słodkie, że odwrócili schemat. Że to roboty rozmawiają o wierze i filozofii, a ludzie poszli w racjonalność i pragmatyzm. Kocham. To takie dobre i w jakiś sposób naturalne. Cały wątek, gdzie między Starbuck i cylonem rozgrywa się psychiczna batalia bardzo mnie wciągnął. On pokazuje, że ma nad nią przewagę "zgadując" (nie wierzę w takie przypadki) jej imię, ciągle gada jakieś filozoficzne rzeczy, a ona go ostentacyjnie olewa (co bardzo go boli), je przy nim, gdy jest głodny, a potem zezwala na pobicie więźnia. To całkiem mocna rzecz. Tu ludzie wychodzą na tych złych. Zwłaszcza przy tych gadkach o bogu (cyloni stworzeni przez boga, a nie ludzi? wspólna świadomość?) i torturach, które funduje mu moja ulubienica (scena z podtopieniem i to jak męczy go psychicznie porusza we mnie jakąś strunę, której nie potrafię nazwać "Boisz się, myślisz sobie: nie mam duszy, tylko oprogramowanie). Ale żeby nie było! Cylon też boleśnie depcze psychikę oponenta, wspominając o matce, dzieciństwie i wiecznym obwinianiu się. Bardzo jestem mu za to wdzięczna, bo mogę dopisać sobie kolejną pozycję do listy tego, co wiem o mojej ulubienicy.

    Po czasie te tak podniosłe i głębokie rozmowy przestały mnie śmieszyć. Po prostu się w nie wciągnęłam. Zbyt pasują do postaci i chwili, by się z nich nabijać. Dziwnie widzieć taką wersję Starbuck, bo jest taka pewna i niepewna równocześnie. Uwielbiam ją. Ale nawet to, że cylon ją zaatakował, żeby napędzić jej stracha (gdyby chciał, przecież by ją zabił z łatwością) nie może usprawiedliwiać jej wyborów. Ale równocześnie to taki dobry wątek. Człowiek czy maszyna. Ale powinnam być na nią za to zła. Ale tak dobrze ją to rozwija. Ale. Ale. Ale...

    Wśród cieszenia się tymi scenami całkiem zapomniałam o tym dlaczego go torturują. Otóż gdzieś jest bomba. Nie wiadomo na którym statku i trzeba się tego dowiedzieć. Tyle że cylon zamiast zdradzić jej położenie, gada o duchowych rzeczach i profetuje. ("To dar dla ciebie Karo - znajdziecie Ziemię"). Pani prezydent, męczona snami, przybywa na statek i gdy widzi jak traktuje się więźnia, natychmiast kończy przesłuchanie. Uwielbiam jak Starbuck się w pewien sposób łamie. To urocze. Ona jest cała urocza. Tak czy siak pani prezydent przejmuje więźnia, każe go rozkuć i wzywa go do powiedzenia prawdy, dzięki czemu dwie rasy mogłyby zrobić krok ku ścieżce pokoju, pierdu pierdu... Jak bardzo było to pierdu pierdu przekonujemy się natychmiast po tym jak ten cyloński Bond (skojarzenie przez aparycję, a nie wykonywaną funkcję) przyznaje, że nie ma bomby i chciał sobie kupić tylko trochę czasu. Jest przytulanko zainicjowane przez cylona, jest pełna radości atmosfera, że żaden statek nie wyleciał w powietrze i jest tajemnicza wiadomość dla pani prezydent. (Nie jestem pewna czy nie wiem kim jest wspomniana w niej osoba przez to, że mam problem z zapamiętywaniem ludzi, czy też tak miało być). Co może zepsuć ten cudny dzień? Otóż pani prezydent zadowolona, że tak to się skończyło, każe wywalić cylona przez śluzę. I o maj, maj! Jakie to jest mocne! Reaguje od razu Starbuck, bo przecież gość powiedział prawdę i powinno się potraktować go sprawiedliwie, po ludzku. To jest tak świetne odwrócenie! Moja ulubienica zaraz dostaje ochrzan, że przestała widzieć świat takim jaki jest, bo przecież cylon jest cylonem, a nie człowiekiem.

    Ta scena jest genialna narracyjnie. Zaczynamy od tego, że cyloni to jednak bardziej ludzie, bo tak nas ukształtował cały odcinek. Podkręca to pani prezydent. I kiedy pada wyrok, widz ma poczuć, że to nie fair, że to nie po ludzku. Ma być tak skonfudowany jak Starbuck! Ma krzyknąć, że tak nie można, że trzeba przestrzegać praw ustanowionych dla ludzi, a potem ma się lekko otrząsnąć w momencie, kiedy pani prezydent wykłada logiczną rację stanu. I to ma zadziałać, widz ma wrócić na stronę ludzi, a równocześnie ma mieć w głowie ciągle jakieś wątpliwości. Na mnie nie do końca tak to zadziałało, bo od początku serii jestem serduszkiem za cylonami, ale to mi wcale nie przeszkadza. To genialna scena! Bardzo doceniam!

    Doceniam też co dzieje się potem, że w śluzie cylon kładzie rękę na szybie i Starbuck wciąż się za nim ujmuje, że go rozumie "on nie boi się śmierci, tylko że nie spotka boga" i że go wspiera/żegna kładąc dłoń na szybie. Szczerze mówiąc mnie to wzruszyło. Nie jestem pewna, która z tych postaci została bardziej sponiewierana. Martwi mnie tylko to, że pani prezydent pozwoliła na takie zachowanie i patrzyła ze współczuciem. Boję się, że to może jakoś źle się dla Starbuck skończyć.

    Intryguje mnie powód tego całego zamieszania. Na początku myślałam, że chodzi typowo o Starbuck, że chcą ją jakoś złamać, ale po słowach pani prezydent, że ten jad ideologii jest gorszy od bomb, zaczynam być pewna, że zaraz zacznie być mocno religijnie (W sumie plakaty ostatniowieczerzowe...) i ludzie zaczną się nawracać. Jakby się zastanowić, już na końcu tego odcinka coś takiego się zadziało, bo moja ulubienica pomodliła się za duszę, jeśli miał, cylona. Ziarenko zaczyna kiełkować.

    Oczywiście jest też drugi wątek, ale tym razem jest naprawdę krótki. Boomer idzie do Gaiusa żeby ten sprawdził czy jest cylonką, a on przerażony fałszuje wyniki. Całkiem to zabawne. Blond-cylonka jest zazdrosna chyba o każdą pannę w zasięgu wzroku.

    A nie-Boomer zaczyna sie za mocno uczłowieczać, ale to było tak jasne, że nawet nie chce mi się tego oglądać. O wiele bardziej się przejęłam, gdy okazało się, że nazywanie cylonów tosterami jest oficjalne. W sensie, dużo osób to używa, więc to nie jest wymysł Gaiusa albo slang jednej planety.

    Nie lubię pani prezydent. Oficjalnie.

    Od strony technicznej: prześwietlony las nie wpasował się w mój gust, głównie dlatego, że bardzo wyraźnie czułam, że prześwietlają go sztucznie lampami. Dobry zamysł, średnie wykonanie. Podobnie jest ze trzęsącą się kamerą, co miało pokazać emocje. To mnie lekko wybijało, bo było tego po prostu za dużo. A może drażniły mnie ręczne zoomy, których było jakoś tak wyjątkowo wiele?

    Tak czy siak muszę przyznać, że Battlestar trzyma się nieźle, ale 3d na maszynach chyba nie może się zestarzeć. W przeciwieństwie do efektu wysysania cylona ze śluzy... Nic nie sugeruję, ale zapętlone ze skoczną muzyczką mogłoby wzruszyć artyzmem.

    Są też niezłe kadry. Bardzo sugestywne. Moim ulubieńcem odcinka jest zdecydowanie ukazanie przesłuchania przy stole lekko od góry przez jakieś rury czy coś, co stworzyło wokół zdenerwowanych postaci czarną, dynamiczną, duszącą ramkę. Ładnie podkreśliło emocje. Bardzo doceniam.


s01e09 Tigh Me Up, Tigh Me Down

    Pierwsza myśl przy pierwszym ujęciu: mogłabym tam żyć. Tam, przy tych stanowiskach klikając zapamiętale albo wydając polecenia. Mogłabym być zwyczajnym, najniższym robolem, mogłabym być przywódcą. Nie obchodzi mnie to. Chciałabym tam być.

    Lubię takie subtelne sceny jak ta pierwsza - wymiana spojrzeń między Komandorem i panią prezydent. Bez słów mamy zapowiedź całego odcinka - walki pomiędzy nimi i nieufności. (To oczywiste po czyjej stronie stanie moje biedne serce, jestem z panem panie Komandorze!). Spór na początku toczy się o to, kto ma jako pierwszy poddać się 11 godzinnemu badaniu na bycie cylonem - czy ona, czy on. Komandor jest jakiś dziwny od kilku dni, nerwowy, buduje się nam śliczną otoczkę jak to dzieje się z nim coś podejrzanego. Jako, że jestem w teamKomandor, takie podejrzenia bardzo mnie drażniły. Kiedy przywiózł nagle odnalezioną żonę tego pierwszego oficera (alkoholika), obstawiłam, że fabuła będzie przewidywalna. Że w czasie żarcia się między tymi na wysokich stanowiskach, okaże się, że to ona jest obca. I będzie za późno.

    To naprawdę zabawny odcinek. Ma w sobie trochę tej głupkowatości wprost z idących po najniższej linii oporu komedii pomyłek. Przyznam, że bardzo mi się to spodobało, bo można było też iść w ten drugi ton - poważny, przerażający. Bo przecież żona pierwszego oficera wraca (mroczna muzyka), być może jest cylonem, ale zaślepiony nią drugi po Komandorze dowódca nawet się nad tym nie zastanawia (muzyka się wzmaga), kobieta molestuje wszystkich dookoła, próbuje napuścić na Komandora swojego męża ( muzyka się wzmaga jeszcze bardziej!)... Ale na szczęście zamiast bezsensownej kłótni i bójki między mężczyznami, jest szybkie wyjaśnienie i zapewnienie o przyjaźni. To urocze. Komandor martwił się, że Ellen (tak się nazywa żona) znów skrzywdzi jego przyjaciela, że przez nią zaczął pić... Aż poczułam sympatię do tego gościa. Albo współczucie.

   Ellen jest straszną kobietą. Boję się takich ludzi. To co ona wyprawiała, to nie jest kwestia flirtu, tylko jawne molestowanie. Zagrane dla śmiechu, to jasne, ale dla mnie nie ma znaczenia płeć napastnika. Jak widzę, że ktoś kogoś wbrew jego woli dotyka po nogach albo łapie za tyłek, to mnie wdryga. A wszystko pokazane tak dokładnie, bo przecież "ofiarą jest facet, więc nikt się nie przyczepi!" Okropieństwo.

    Ogólnie dużo w tym serialu fizyczności, co mnie trochę odrzuca. Ok, scena miziania się na randce w specjalnie wyznaczonym dla par pokoju na minuty było konieczne do wyciągnięcia informacji z tej ładnej kobiety, ale motywy, że Gaius uprawia seks z cylonką w swojej głowie, więc to wygląda jakby się masturbował... Nie mój typ humoru. Nie moja wrażliwość. Nie moja estetyka. Ale miło, że przyłapała go Starbuck. Zawsze dobrze ich widzieć razem na ekranie.

    Wracając do atmosfery - scena kłótni (napuszczony oficer, Ellen podgrzewająca atmosfera, okazuje się, że badanie próbek trzeba było przerwać 2 razy, bo ludzie sobie nie ufali) kończy się nie mordobiciem i zniszczeniem sprzętu, co sugerowały słowa Gaiusa, tylko komediowym spojrzeniem w stronę tego, kto namieszał. Uroczo.

    Podobał mi się też finał, w którym Gaius mówi, że Ellen jest człowiekiem, ale tylko dlatego, że "tak jest prościej", a tak naprawdę nie chce zdradzić wyniku. Podoba mi się to, że nie wiem. I szczerze nie obchodzi mnie czy twórcy mi to kiedyś zdradzą. Ellen będzie bardzo dobrą postacią. Może namieszać na tyle różnych sposobów!

    I oczywiście w tle gdzieś przebitki na inne sprawy. Np. na Apollo i nie-Boomer. Prócz kilku ciekawych ujęć, nie daje mi kompletnie nic.

sobota, 29 grudnia 2018

Prawda o sprawie Harry’ego Queberta - recenzja


    Mam zasadę - unikam książek, w których głównym bohaterem jest pisarz lub całość osadzona jest w około książkowych ramach. Na zasadzie, że jeśli już chcę poczytać fikcję, to najlepiej jak najbardziej oddaloną od codzienności otaczającej autora. A jeśli ktoś nie potrafi dobrze opisać czegoś, co jest mu dalekie, nie jest w moich oczach zbyt dobrym artystą. Kiedy jednak książka o pisarzach zostaje zekranizowana, nie mam żadnego oporu, żeby sprawdzić co się w takim filmie czy, jak tutaj, serialu dzieje.



    "Prawda o sprawie Harry’ego Queberta" na podstawie książki Joela Dickera ma 10 odcinków i jak wszystko co bazowane na dobrych książkach, ma dopracowaną, spójną fabułę. Dawno nie oglądałam czegoś tak przemyślanego, co nie daje żadnych zbędnych informacji, a pozwala poznać i, co dla mnie ważniejsze, rozpoznać miliard postaci. To głównie zasługa oryginału (tak przypuszczam), ale kiepski reżyser czy scenarzysta potrafi skiepścić najlepsze fabuły, więc brawa należą się wszystkim zaangażowanym w produkcję.

O czym to?
 
    Marcus, główny bohater, ma problem. Rok temu wydał książkę, która okazała się niesamowitym sukcesem, przyniosła mu pieniądze, sławę i kontrakt, który każe mu już za chwilę oddać kolejne arcydzieło do druku. Problem taki, że Marcus nie jest w stanie patrzeć na klawiaturę, a co dopiero pisać. Czując na sobie presję, odzywa się do swojego byłego wykładowcy Harry'ego Queberta, również pisarza. Kiedy na posesji Harry'ego zostają znalezione ciało zaginionej wiele lat temu nastoletniej Noli, a sam mężczyzna zostaje oskarżony o jej zabójstwo, Marcus rozpoczyna śledztwo, by oczyścić przyjaciela z zarzutów.

    To kryminał o prostym założeniu, że znamy obramówkę opowieści, a w trakcie seansu dostajemy coraz więcej puzzli, które musimy ułożyć tak, by powstał cały obrazek. Osobiście bardzo lubię ten rodzaj opowieści, ale nawet osoby, które za tym nie przepadają, bawiły się bardzo dobrze. Akcje i tempo są idealne. Nie ma ani jednego przydługiego albo zbędnego elementu ani zmęczenia brakiem oddechu. Wszystko jest wyważone, a rewelacje i nowe tropy wychodzą w taki sposób, że widz nie jest "przed fabułą". Czyli nie ma takich sytuacji, gdzie prezentują ci rzeczy, które wydedukowałeś już 3 odcinki temu. To miłe.


    Nie będę przekonywać, że to produkcja perfekcyjna i że musi stać się kanonem, ale to naprawdę dobra, wciągając historia

Bohaterowie
 
    Jest ich pełno i każdą mogłam zapamiętać, co jest dużym wyczynem dla kogoś, kto ma problem z rozpoznawaniem twarzy. Miałam cały czas wrażenie, że te postacie niosą ze sobą więcej niż jest nam pokazane, ale to chyba przez ich książkowy background. Chciałabym móc wam poopisywać jakie kryją warstwy, ale to były by już spoilery.

Komu polecam?
 
    - Wszystkim!
    Ciężko jest pisać o czymś, co się lubi, kiedy chce się uniknąć spoilerów, więc po prostu polecę to z całego serca wszystkim. Serial wciągnięty przez dwa dni na grupowym posiedzeniu kilku osób o różnych gustach i preferencjach, a każdy się wciągnął i dziwił, że czas mijał tak szybko.
    - Miłośnikom kryminałów.
    - Lubiącym pary dorosły (mocno dorosły) facet - nastka.
    - Tym, którzy chcą obejrzeć coś dobrego.
    - Pisarzom. Miałam wrażenie, że jest tam wiele dobrych rad dla tego zawodu.

Już bardzo prywatnie:
 
    - Uważam, że to naprawdę świetny serial, choć nie dostał się na listę moich ulubionych.

Zdjęcie tu.

czwartek, 20 grudnia 2018

Klucz Salamandry - chaotyczna recenzja


    "Klucz Salamandry". 2010 rok. Rosja. Bardzo chcę napisać coś o tym tworze, ale mam problemy z zebraniem myśli. Nie dlatego, że było to tak koszmarnie złe, ani dlatego, że było tak genialne. Jest to ten dziwny rodzaj kina, który jest pełen błędów i ładnych wybuchów, i który oglądam po to, by zobaczyć co jeszcze w nim spartolą. Ale to nie jest poziom "tak zły, że aż dobry". Gdyby leciał gdzieś w tle, a ja bym pracowała, mogłabym uznać, że jest niezły. Dziwnie mi go przypisać do jakiejkolwiek skali "dobry-zły" albo "1-10".



    Witajcie w świecie, gdzie bogaci, źli ludzie mówią chropowatym, niepokojącym głosem, na ścianach wieszają wielkie zdjęcia swojego oka i zatrudniają szalonych naukowców, którzy między pracą nad eliksirem nieśmiertelności z salamander tworzą śmiercionośne wirusy. W świecie, gdzie na misję sprowadzenia badaczki z wyspy, wysyła się boleśnie klasyczny zespół - mózgowiec, kobieta, młody informatyk, cichy twardziel, opiekuńczy gość z blizną, który zaraz ginie, szef oraz miejscowy zagraniczny, w tym wypadku Koreańczyk. Po złej stronie prócz złego bogacza i szalonego naukowca oczywiście piękna, seksowna i zabójcza kobieta. Tym razem nie Rosjanka, bo główni bohaterowie są z Rosji.

    Nie mogę wyjść z podziwu jak bardzo generyczni są ci ludzie. Nie ma w nich ani grama czegoś więcej. Jeśli mają mieć jakieś relacje, to widać, że tak kazał scenariusz (zakochanie, bo skrypt tak chciał). Ogólnie widziałam jak nigdy przedtem, że istnieje coś takiego jak scenariusz i to wszystko co się dzieje, to tylko iluzja. Choćby na początku, gdy Szef rzuca do Koreańczyka: "Mówmy po angielsku, będzie szybciej" albo przy oględzinach miejsca zbrodni główny inspektor rzuca spojrzenie na schody i pyta czy na górze jest coś ciekawego. Na odpowiedź, że nie, wzdycha radośnie i oznajmia, że to dobrze, bo nie chciałoby mu się tam wchodzić. Scenarzyści! Wolałabym, żebyście nie tłumaczyli mi dlaczego czegoś nie pokazujecie albo nie robicie, tylko żebyście po prostu tego nie pokazywali. Jeśli opowieść przedstawia jak i dlaczego w taki sposób została zbudowana, to mnie to osobiście przywołuje do rzeczywistości.

    Była scena, gdzie dwójka bohaterów miała właśnie wyskoczyć za burtę. Jest pośpiech, są emocje, są na krawędzi. I nagle oboje się zatrzymują, bo jeden musi powiedzieć, że nie umie pływać. Parsknęłam śmiechem. To była ewidentna pauza, żeby powiedzieć ten tekst. Bo gość widocznie nie mógł dodać tego mimochodem wcześniej albo podczas skoku, bo to by odwróciło uwagę widza od akcji.

    Są sceny (przynajmniej dwie), gdzie mający przewagę źli odkładają karabiny, żeby ci dobrzy mogli im nakopać z gołymi rękami. Dosłownie odkładają nagle bronie, widząc bezbronnego przeciwnika. Honor? Scenariusz zakładający scenę, gdzie dobry pokazuje jaki jest super? Potrzeba rozśmieszenia?

    Jest scena, gdzie morduje się człowieka szpilkami. Jest też taka, gdzie spadający na samochód trup rozpryskuje szkło tak jakby ktoś chuchnął z dużą siłą w cukier. Jest i taka, gdzie bogacz robi naukowcowi reprymendę za stworzenie bez jego wiedzy wirusa i (o zgrozo!) antidotum! "Tylko szaleniec tworzy i wirusa, i antidotum!" Tak jakby to nie była najbardziej logiczna rzecz pod słońcem... Oraz taka, gdzie postrzelonemu gościowi nie opatruje się rany ani nawet nie daje szmaty, by uciskał, tylko pozwala się krwi płynąć, a potem panuje zdziwienie i rozpacz, że nie przeżył. I nie mówcie mi, że to przez brak czasu! Stworzyli/przynieśli nosze, idą spokojnie! Danie choćby kawałka koszuli do tamowania krwi trwałoby tylko chwilę!

    Jest zakochanie, które wybucha, bo ona opatruje mu ranę. Są trwające niebotycznie długo sceny jazdy samochodami, chyba tylko po to, by pokazać, że mieli kasę i na wynajęcie, i na nakręcenie takich ujęć. Jest rozmowa o karmieniu salamander, którą bardzo chcą uczynić ważną, ale tak naprawdę to tylko rozmowa o karmieniu salamandr. Jest podniosłość, patetyczność i amatorszczyzna naraz. I akcja. Mnóstwo akcji.

    O czym to jest w ogóle?

   Szczerze - kogo to obchodzi. Mamy zobaczyć super drogie sceny wybuchów, bohaterskich Rosjan i bitkę na wyspie. A gdyby pretekstem nie był wirus, tylko broń atomowa lub kompromitujące zdjęcia, nic by się nie zmieniło. To nie o tym jest ten twór.

    Oglądałam to jako 4 odcinkowy miniserial. Każde wprowadzenie i przypominanie co było poprzednio trwało tak długo, że w pewnym momencie zaczęłam obstawiać, że to pocięty film, który sztucznie się wydłuża, by mógł być mini serialem. Miałam rację. "Klucz Salamandry" występuje też jako film. Wspominam o tym tylko dlatego, że jakoś bardzo mi pasuje do ogólnego bałaganu jaki panuje w tej produkcji.

    Bo ta produkcja to bałagan. Drogi bałagan. Nie mogę zaprzeczyć, że bawiłam się przy niej nieźle, bo ilość głupot i klisz mnie przytłoczyła. Była tylko jedna scena, kiedy poczułam coś na kształt pozytywnego zainteresowania. Kiedy naukowiec sam nie sprawdza więźnia, gdy ten mówi, że ma coś dla niego w swojej kieszeni, tylko woła do tego ochronę. Co prawda efekt jest ten sam - więzień uciekł, skopawszy i ochronę, i naukowca, ale to był miły powiew czegoś nowego.

    Nawet nie wiem czy mogę to nazwać recenzją. Chyba nie. To chaotyczny zbiór myśli i scen, które mnie w jakiś sposób zachwyciły. W ten sam sposób, jaki zachwycają żarty, zbyt głupie i oczywiste, by ktoś w ogóle powinien je opowiadać, a jednak ktoś to robi. To mieszanina podziwu i strachu.

    Nie ma potrzeby, by ludzie dowiedzieli się o tym tworze. Nie ma potrzeby, by o nim pisać, ale chcę zapamiętać choć trochę tego, co teraz właśnie czuję. Bo chyba takie coś nie trafi mi się zbyt szybko.

piątek, 12 października 2018

Tajemnice Laketop sezon 1 i 2 - recenzja

    "Tajemnice Laketop" i jego dwa sezony to taki ciężki orzech do zgryzienia dla mnie jako recenzenta. Z jednej strony niby istnieje tu chronologia, niby główna bohaterka się zgadza, ale coś wewnątrz mnie upiera się, żebym te sezony traktowała jako osobne dzieła. Nie tylko dlatego, że każdy z nich dotyczy innej sprawy, że zmienia się miejsce, zbiorniki wodne czy cała obsada prócz pani detektyw, ale przede wszystkim dlatego, że na spokojnie można obejrzeć drugi sezon bez znajomości pierwszego.


Sezon 1
O czym to?

    Policjantka Robin Griffin wraca do rodzinnej miejscowości, a konkretnie BARDZO MAŁEJ rodzinnej miejscowości w Nowej Zelandii (jeśli w głowie już załączają się stereotypy o patologicznych wsiokach, to brawo - znacie już tło serialu). Kobieta przyjechała opiekować się umierającą matką, ale gdy okazuje się, że 12-letnia Tui jest w w piątym miesiącu ciąży, zgłasza się do pomocy na lokalnym komisariacie, tłumacząc się tym, że ma odpowiednie kwalifikację do pracy z dziećmi. A kiedy Tui nagle znika, całkowicie rzuca się w wir pracy, aby nie myśleć o swoich problemach i traumach.

    To, o jakie traumy chodzi można już się domyślić po samym zestawieniu haseł "jezioro", "śmierć ojca", "12-latka w ciąży" oraz "wyjazd z miasteczka ze względu na sprawy osobiste". Rozwiązań zagadki kryminalnej i innych wątków fabularnych jakie wybrali twórcy, też można się z łatwością domyślić. Do połowy sezonu obstawiłam już trafnie wszystko co mogłam. Nie wiem czy jestem tak dobra, czy to było po prostu oczywiste. Dla kryminału taka rzecz jest wręcz niewybaczalna, ale "Tajemnice Laketop" to przede wszystkim dramat. Sprawa kryminalna jest pretekstem, lizanym po wierzchu tłem do rozwoju bohaterów, a nie głównym wątkiem, na którym ma spoczywać cały ciężar. Trzeba wziąć to pod uwagę, jeśli będzie się chciało zacząć seans, bo traktując ten serial jako rasowy kryminał, można się zawieść.

    Co chyba bardziej istotne ­- trzeba wiedzieć, że będzie się miało do czynienia z groteską, baśnią, a nie realistycznym światem. Chyba nawet wbrew twórcom, ale gdybym traktowała to wszystko na poważnie, wyłączyłabym po pierwszym odcinku, gdzie niechęć i obrzydzanie członków tej małej społeczności, a szczególnie mężczyzn, jest bardzo widoczna. Nie wierzę w małe miasteczka, gdzie każdy prócz głównego interesanta, traktuje kobiety jak gorszy gatunek i jest tak sprośny, pedofilski, prymitywny i obrzydliwy. Ale kiedy przyjmiemy już, że to konwencja baśni, opowiastki, gdzie pewne rzeczy są wyjaskrawione i przekręcone, można się dobrze bawić.


Patologia i Matt w środku. W sumie Matt też jest ich częścią. Po prostu patologia.

    Wracając do konkretów - Robin musi zmierzyć się z własną przeszłością, grupą wieśnioków, którymi trzęsie tutejszy boss narkotykowy, Matt oraz ze swoimi współpracownikami. Kiedy serial skupia się na Tui, dochodzeniu albo Mattcie, który ma kilka własnych, ciekawych wątków np. sprzedano ziemię, na której jest pochowana jego matka bandzie hipisek ze strasznie pretensjonalną guru na czele, jest bardziej interesująco. Same rozterki gównej bohaterki albo jej prywatne rozmowy są raczej oczywiste i sztampowe, ale nie trwają na tyle długo, by wymęczyć swoją obecnością. Tempo jest przyzwoite, nie przeginające w żadną ze stron, ale co do dramaturgi mam troszkę wątpliwości. Nie twierdzę, że każdy odcinek powinien mieć dramatyczne uskoki w tych samych minutach, ale kilka razy zdarzyło mi się pomyśleć: "szkoda, że ta scena trwa te 10 sekund dłużej" albo "zrobiłoby to na mnie większe wrażenie, gdyby pokazać to po pewnym czasie, a nie od razu po tej scenie", albo "mogliby to dać do kolejnego odcinka, bo teraz to zabija we mnie wszystkie wywołane przez chwilą gwałtowne emocje".

    Warto też wspomnieć, że ostatni odcinek nie jest typowym finałem. Napięcie rośnie, a potem nagle jest koniec bez pokazania czy uwierzą głównej bohaterce, czy postrzelony żyje, czy z poszkodowanymi jest dobrze. Tak jakby coś mi obcięli. Nie wiem czy to wada. Po prostu stwierdzam fakt.

 Bohaterowie


    Banda stereotypów albo wydmuszek. Przejaskrawieni. Za to główna bohaterka jest przyjemna do oglądania.

Robin ma w sobie jakiś taki dziwny urok.

    Podobnie jest z wielkim złym serialu, czyli Mattem Mitchanem, ojcem zaginionej Tui, którego za aktorstwo można tylko ukochać. To chyba jedyna postać niejednoznaczna i to w ten dobry sposób, gdzie wątpliwości nie idą falami "dobry, jednak zły, a nie, dobry, chwila, a jednak zły", tylko przez cały czas, gdy się pojawia na ekranie mamy poczucie, że równocześnie można go przypisać do obu stron. Panów z dalszego tła, nawet tak istotnych jak oczywista miłość Robin, myliłam prawie do końca. Panie hipiski z farmy, jeśli były istotne, dawały się rozpoznać po wyglądzie i tej jednej, ekscentrycznej cesze, którą każda miała (obsesja na punkcie 7, pogryzł ją szympans albo długie, siwe włosy). Z dziećmi było zdecydowanie łatwiej, bo Tui miała azjatyckie rysy, a farbowany blondyn miał... farbowane włosy. Ogólnie nie było to jednak aż tak denerwujące, bo mogłam łatwo połapać się z kontekstu kto jest kim.

 Strona wizualna


    Ten serial jest przepiękny, ale to Nowa Zelandia, więc to nic dziwnego. Natura zachwyca, zdjęcia zachwycają, wyczucie zachwyca. Było to na tyle istotne, że dodałam ten podpunkt osobno, chociaż jedyne co mogę tu napisać, to takie krótkie: łał!

   I opening też bardzo ładny.





 Komu polecam?

    - Lubiącym dramaty z kryminalnymi wątkami w tle.
    - Tym, którym nie przeszkadza groteskowość i kłamliwość świata.
    - Niewrażliwym na pokazywanie osób z mniejszych miejscowości jako obrzydliwych prymitywów.
    - Szukającym czegoś ładnego, niewymagającego i na krótki czas.
    - Tym, którym nie przeszkadza, że zamiast petard w finale mamy dmuchnięcie w ucho.

 Już bardzo prywatnie:

    Matt najlepszą postacią.
    Może tak mi się podobało, bo miałam co chwila rację a propo fabuły?
    Jak ja nienawidzę tej grupki hipisek!
    Tui i jej zaradność jest niby głupia, ale tak badassowa, że aż się zaczęłam zastanawiać czy jej ojcem na pewno jest Matt. Tak, panie Norris, na pana patrzę!
    Pościg z łowcami nagród - cudeńko. To jedno mnie zaskoczyło.

Sezon 2
O czym to?


    Policjantka Robin Griffin wraca do Sydney, gdzie próbuje na nowo wdrożyć się do pracy. Ma problemy psychiczne od czasu wydarzeń z pierwszego sezonu, ale równie dobrze powodem mogłoby być cokolwiek innego. Nie trzeba wiedzieć co konkretnie zdarzyło się na skraju jeziora. Niestabilnej głównej bohaterce pomaga jej nowa partnerka, a równocześnie sąsiadka. Robin, by choć trochę uspokoić wnętrze, pisze list do swojej córki, którą oddała zaraz po urodzeniu do adopcji. Dziewczyna już za chwilę będzie miała osiemnaście lat. Wątek zbuntowanej nastolatki jest na pierwszym planie i spaja wszystkie pozostałe wątki. Panna spotyka się ze starszym facetem, Pussem, który prowadzi dom publiczny z Azjatkami. Ma być on oczywiście kimś w rodzaju Matta z pierwszego sezonu - postać niejednoznaczna, o mocnych, niekoniecznie wygodnych poglądach. Pussowi dostał się schemat egoistycznego, najaranego, przekonanego o swoich poglądach oblecha, który stara się złamać wszelkie możliwe konwenanse w imię pomagania zniewolonym kobietom.

Mina Robin jest tu trochę podobna do mojej w czasie rozliczania się z tym sezonem.

    Świat jest jeszcze bardziej obleśny, prymitywny i groteskowy. Widać to szczególnie po nerdach, ale środowiska policyjnego, prostytutek, rodziny córki głównej bohaterki, a już na pewno Pussa też nie można traktować poważnie. Tym razem bardzo starałam się nie zgadywać i nie analizować za dużo, więc mogę powiedzieć, że to co się działo było dla mnie trochę zaskakujące, ale niektóre rzeczy były oczywiste już w drugim odcinku, a czekano z ujawnieniem tego do czwartego. To było frustrujące. Podtrzymuję zarzuty względem dramaturgii, z małym dopiskiem, że tutaj jest kilka przedłużanych scen i naprawdę miałam ochotę przewijać. Poza tym obecny tu daddy issues sprawiał, że oglądanie tego było dla mnie w wielu momentach nieprzyjemne.

    Jeśli chcecie spytać, gdzie sprawa kryminalna w tym kryminale, już służę wyjaśnieniem. Sprawą jaką zajmie się Robin (w przerwach w swoim intensywnym życiu prywatnym) jest morderstwo młodej Azjatki. Jej ciało zamknięto w walizce i wrzucono do wody. O tym dowiadujemy się w pierwszych chwilach pierwszego odcinka. Bohaterowie odkrywają zwłoki dopiero w drugim. Powiedziałabym, że to w porządku, gdyby nie fakt, że przez cały przeklęty, pierwszy odcinek pokazywano co chwila pływającą walizkę. I to bez sensu, tylko na parę sekund, żeby chyba wkurzyć widza, że jeszcze nic się z nią nie dzieje. Wątpię, żeby widać ją było na ekranie co przejście między scenami, ale wtedy miałam takie wrażenie. To było niesamowicie irytujące i bezzasadne. Nie pokazywano nam nic istotnego np. że się przemieszcza, tylko przypominano, że gdzieś tam jest trup.





    Są interesujące momenty, są też okropne, ale proporcje wychodzą tym razem niekorzystnie. Historia bardzo skupia się na życiu Robin i jej córce, a przełomy w śledztwie (szczególnie w drugiej części) są pochodną osobistych wydarzeń albo zbiegiem okoliczności. Najgorsze, że Robin traci nagle cały urok i zamiast śledzić z zainteresowaniem jak toczą się jej losy, czułam irytację. Podejrzewam, że gdybym nie widziała pierwszego sezonu, bawiłabym się lepiej, bo najbardziej bolało mnie to, co zrobiono z postacią, którą kiedyś lubiłam. Z czystą głową potraktowałabym ją inaczej.

    Poza tym, odnośnie lepszej zabawy bez oglądania pierwszego sezonu, warto wspomnieć, że widać pewne schematy w obu dziełach. Może gdybym nie widziała jednego po drugim, tak bardzo nie rzuciłyby mi się one w oczy, ale niestety nie zrobiłam sobie między nimi przerwy i widząc podobieństwa, miałam wrażenie, że to w pewien sposób powtórka.

Wspólne mianowniki obu serii:

    - Ofiary pochodzenia azjatyckiego. Teraz, jeśli ktoś bardzo by się chciał do tego przyczepić, to ma dwie drogi: albo dla twórców ta rasa to naturalne ofiary, albo to podprogowy przekaz, że trzeba im pomóc. Na pewno nie o to chodziło twórcom, ale sama myśl, że przecież "dwa razy to nie przypadek" mnie bawi.

    - Zbiorniki wodne. Symbol zła, cierpienia, mroku. Ładna nadinterpretacja, żeby trzymać się z dala od tego żywiołu.

    - Dzieci. Dużo dzieci. I ciąż. A nawet dzieci w ciąży. Po części też prostytucja, a już na pewno stręczycielstwo i przedmiotowe traktowanie najmłodszych.

    - Napastujący współpracownik. Najlepsze, że w drugim sezonie ten wątek jest dosłownie po nic! Jakby musieli to odhaczyć na jakiejś liście.

    - Finał, który mógłby być równie dobrze normalnym odcinkiem. Można by było pokazać co dalej z poszczególnymi postaciami lub wątkami i wyszłoby to naturalnie. Gdyby mi ktoś nagle powiedział, że jest zaginiony odcinek, którego nie widziałam, uwierzyłabym.

    - Kobiety wiecznie zniewolone. Czasem tak twierdzi serial, czasem postać, z którą teoretycznie mamy się nie zgodzić.

    - Akt agresji na byłym oprawcy. Znów mam wrażenie, że to była pozycja do odhaczenia. Po co w ogóle w drugim sezonie wątek tego dupka z pierwszego? Zbędne! Nic nie zmieniło ani w fabule, ani w charakterze.

    - Niejednoznaczny dupek z inną filozofią życia. Matt i Aleksander. Obaj pełnią też w sumie podobną rolę, ale nie będę rzucać spoilerami. To ździebko frustrujące, gdy już się to widzi.

    - Umoczeni policjanci. Czasem leciutko, czasem bardzo mocno, ale zawsze umoczeni.

   - Rozliczanie się z przeszłością głównej bohaterki.

    - Mistyczne guru. Hipiska. Potem brat.

    Tym co trzymało mnie przy ekranie, był patologiczny związek córki Robin i Pussa. Było w tym coś tak przerażającego, nierealnego i śmiesznego, że chciałam wiedzieć jak się to skończy.

Bohaterowie

    O Robin już się wypowiedziałam i nie czuję żeby to była aż tak ciekawa postać, żeby się powtarzać. Puss, jako odpowiednik Matta, jest na siłę niejednoznaczny. Czuje się, że bohater robi coś dobrego, potem coś złego i tak w kółko, żeby namieszać widzom w głowach, a nie, że robi tak, bo ma określony charakter i przekonania. Przez długi czas myślałam, że sztuczność, która od niego bije będzie miała jakiś cel, ale okazało się, że to tylko taka kreacja aktorska.

Puss. Żeby nie zdradzać wszystkiego, zostaje w cieniu.

    Córka Robin, zbuntowana nastolatka, zakochana w starszym gościu na początku była dla mnie interesująca, ale pod koniec przestałam w nią wierzyć. (spoilery, ale nie na tyle istotne) Nie odchodzi, gdy jej facet każe jej się prostytuować w ramach solidarności z innymi kobietami, ale potem nagle pojawia się u niej strach i wątpliwości właściwie bez konkretnej przyczyny. Ta relacja między nimi była dla mnie głupia, niezrozumiała i nieczytelna, ale być może ja nie rozumiem na czym polegają silne uczucia. Jej matka, nagle nawrócona na bycie lesbijką, jest do bólu niewykorzystana. Ma być tylko jednym z wytłumaczeń odsunięcia się nastolatki od rodziny. Ojciec mnie trochę rozczula. To taka życiowa ciapcia, która wiecznie stoi na rozdrożu, żeby tylko nikogo nie urazić, choćby miał ochotę zabić rozmówcę. Nie chce tracić miłości córki, więc milczy, choć najchętniej strzeliłby Pussa prosto w twarz.

    Jest jeszcze partnerka Robin - wysoka, zakompleksiona kobieta, która twierdzi, że wygląda jak transwestyta. Miałam co do niej wielkie nadzieje, ale w momencie, kiedy okazała się płaczliwym, emocjonalnym wrakiem, straciłam nią zainteresowanie.



    W sumie wszystkie postacie można opisać jednym zdaniem - miała potencjał, ale potem coś poszło nie tak. Żadna nie wybrzmiewa, żadna nie porywa. Mogę wymienić i opisać, ale zawsze chcę dodać na koniec "rozczarowałam się". Taki niemiły, gorzki posmak.

Strona wizualna

    Wciąż porządnie, ale przeciętnie. W zestawieniu z pięknem pierwszego sezonu, bardzo bolesny spadek.

Komu polecam?

    - Tym, którzy nie widzieli pierwszego sezonu albo widzieli dawno temu. Gdy ogląda się go od razu po poprzednim, widać za dużo podobieństw i spadek jakości.
    - Tym, dla których daddy issues to powód.
    - Tym, którzy lubią w sumie te dziwne układy rodzinne z "Trudnych spraw" i innych takich.

 Już bardzo prywatnie:

     Bardzo mieszane uczucia.
     Znów niejednoznaczny dupek z inną filozofią życia. Szkoda, że mniej czarujący i taki jakiś sztuczny. I do tego tak obleśny.
     Daddy issues mnie przeraża.
     Mogłam sobie to darować, ale z drugiej strony, w czasie seansu byłam usatysfakcjonowana.

Zdjęcia tu i tu.

poniedziałek, 24 września 2018

Na świeżo - Battlestar Galactica (s01e03, e04 i e05)

s01e03 Bastille Day

    Tak strasznie irytują mnie te ruchy kamerą! Poruszanie na boki, trzęsienie, która zazwyczaj ma za zadanie ukazanie emocji postaci jest jeszcze dopuszczalne. To serial, (dość stary serial), więc rozumiem, że muszą kręcić z ręki. Naprawdę rozumiem. Ale na litość! Przybliżanie manualne?! AGHHHH!

    Planeta, na której znajduje się niby-Boomer i ten, którego nie mogę zapamiętać, ma dobre ujęcia. To od dołu na tle opuszczonych wieżowców - cudo. Nawet nie przeszkadzają mi strasznie sztuczne, dziwne, żółto-pomarańczowe filtry, bo to przecież inna planeta. Gatunkowi s-f można dużo wybaczyć. Dobrze, że jest chociaż intrygująco wizualnie, bo ci bohaterowie mnie nie obchodzą, a rozmowy między cylonami ("jesteśmy tak jakby ich dziećmi" "a rodzice muszą kiedyś umrzeć, żeby zrobić miejsce na usamodzielnione dzieci") nieważne jak ciekawe i istotne mogłyby być, można je przecież dać w ciekawszych i lepszych okolicznościach.

    Odcinek wciąż próbuje rozwiązać problemy z poprzedniego. Aby odnowić zapasy wody, trzeba rozkruszyć lodową powłokę, a do tego potrzeba tysiąca ludzi, których wojsko nie ma. Komandor postanawia wykorzystać do tego więźniów, a prezydent Roslin zgadza się na to, jeśli będą traktować osadzonych jak ludzi, a nie niewolników. Jakież przykre musiało być dla niej odkrycie, że więźniowie mają o niej jak najgorsze zdanie, że uważają, że to przez nią są traktowani jak niewolnicy i że jest uzurpatorką.

    Za taki stan rzeczy odpowiada jeden z panów w pomarańczowych kombinezonach - Tom Zarek, terrorysta, ale z tych walczących o wolność. Siedzi w celi dwadzieścia lat, bełkocze filozoficzne bełkotki, chce wolnych wyborów, a tak naprawdę najchętniej stałby się męczennikiem "za wolność". Nie trawię typa. Niby chcą go przedstawić jako kogoś kto nie jest zły, ma dużo racji (tak sugeruje jego rozmowa z Apollem i zakończenie odcinka), ale nie mogę przestać patrzeć na niego jak na gościa, który chce mieć rację za wszelką cenę, nie przejmując się faktami i stratami.

    Postawię sprawę jasno - ja uważam, że demokracja nie jest na tym etapie tych gwiezdnych wędrówek wskazana. Co chwila kryzysy, zagrożenie cylonami, nie wiadomo co dalej. Tutaj potrzebna jest silna dyktatura, która utrzyma w kupie masę różnych statków. Trzeba szybko działać, a władza w wielu rękach niestety spowalnia całe procesy. Potem powinno się oczywiście rozliczyć władzę z decyzji i podjętych działań, ale nie teraz, nie w momencie, gdy nie powinno się tracić czasu. Sama idea wyborów może spowodować chaos i rozłamy w grupie, która musi trzymać się razem za wszelką cenę. Skoro Zarek tego nie widzi, jest albo głupi albo chce zaszkodzić pozostałemu przy życiu społeczeństwu. Wydaje mi się, że ta druga opcja jest bardziej prawdopodobna, biorąc pod uwagę, że chciał swoją śmiercią doprowadzić do upadku obecnego rządu. Bo anarchia i wewnętrzne spory to coś, co ostatni ludzie potrzebują. Podejrzewam, że ten gość ma do ludzkości jakieś osobiste wąty i ukrywa to pod płaszczykiem walki o lepsze jutro i wspólne dobro.

    Nie będę się już więcej kłócić z twórcami, którzy stwierdzili, że Zarek ma trochę racji. Po prostu będę się nie zgadzać w ciszy. Starczy, że raz to podkreślę. Skupmy się na fabule, a nie na osobistych poglądach.

    Przyznaję, że obietnica wyborów za rok jest dobrym rozwiązaniem fabularnym, dającym duże możliwości. Pasuje do postaci Apolla, do którego zaczynam się już przyzwyczajać. Niestety ostatnia nowość jaką nas raczą twórcy, a mianowicie fakt, że Roslin ma raka i być może nie doczeka wyborów, sprawia, ze jeszcze bardziej się denerwuję. Ta kobieta od początku wiedziała, że prędzej czy później będzie musiała znaleźć następcę, prawdopodobnie w wyborach powszechnych. Czemu o to nie zadbała wcześniej, skoro rak może osłabić ją znacznie wcześniej niż przed zakładaną datą? Czemu tak się nie zgadzała w końcowej dyskusji z ojcem i synem? To strasznie nieodpowiedzialne! Powinna mieć chociaż jakieś papiery na biurku, które byłyby dowodem, że prześwietla osoby na statkach pod tym kątem! Zawiodła mnie.

    Na szczęście oprócz niechęci do niektórych postaci, ten odcinek przyniósł mi też zachwyty nad innymi. Przede wszystkim zaczęłam traktować Apolla jako kogoś z kręgosłupem i ciekawą historią do opowiedzenia, a nie jako kolejnego gościa, którego nie mogę skojarzyć, choć powinnam. Nie przepadam za jego charakterem i przekonaniami, ale jest dobrze napisany i spójny, a to się liczy. Podoba mi się też fakt, że nie staje ślepo po jednej stronie (ojca Komandora albo pani prezydent, której doradza), tylko potrafi sprzeciwić się obu i znaleźć inną drogę. To może mieć fatalne skutki, bo nie ma takiego zaplecza w ludziach i we władzy jak tamta dwójka. Interesujące byłoby oglądanie jak powoli jego popularność rośnie tak bardzo, że zaczyna być zagrożeniem dla pozostałych. W dodatku nieoficjalnym, demokratycznym. Może Zarek go kiedyś poprze albo przyjmie na ich więzienny statek? Po cichu na to liczę. Byłby raczej dobrym przywódcą, bo ma serce tam gdzie każdy dobry, typowy bohater powinien mieć.

    Polubiłam też Cally, która poradziła sobie w więzieniu. Nie mówię tylko o tym, że odgryzła ucho niedoszłemu gwałcicielowi, ale ogólnie o jej spokoju i zachowaniu. Czuję się głupio, bo nie kojarzę jej z poprzednich odcinków i mam dziwne wrażenie, że umknie mi też w kolejnych. Szkoda.

    Kocham scenę, gdzie ktoś próbuje tłumaczyć Zareka tym, że jego planeta była przez lata kolonią, a odzywa się kobieta od zdjęć i mówi, że ona nie popiera tego zbrodniarza, a pochodzi z tego samego miejsca. To jak facet niezdarnie tłumaczy "robił to dla swoich pobratymców", a ona poprawia "naszych" jest niezłym komentarzem społecznym i dało mi do myślenia więcej niż te dyskusję między terrorystą a Apollem. Po prostu nie przepadam za tym gościem i za udawaniem, że w ogóle jest jakiś konflikt na tej linii albo inne poglądy, skoro jasno widać, że wszyscy bohaterowie zgadzają się z demokracją i pojmują ją bardzo podobnie. Nawet za podobnie.

    Jeśli chodzi o Gaiusa, mojego na tę chwilę ulubieńca, nie mam na co narzekać. Na początku patrzy tak słodko na Starbuck i zastanawia się czy jest naturalną blondynką, gdy obok jest cylonka. A potem jego prześladowczyni tak mu mąci w czasie rozmowy z Komandorem jakby go karała za te wcześniejsze zachwyty. Podoba mi się ten trójkąt i boję się, że jeśli pójdzie dalej, będę znudzona. Tak czy siak Gaius dostanie głowice nuklearne, tak ja chciała tego cylonka, więc może być interesująco.


s01e04 Act of Contrition

    Łał. Pierwsze sceny i już mamy prześliczny kopniak w mentalne jaja. Kocham takie kontrasty. Najpierw grupa pilotów celebruje tysięczne lądowanie jednego z nich. To jak ich sportretowano przypomina mi grupkę nastolatków-futbolistów z filmów młodzieżowych - radośni, dziecinni, nieco niepoważni. Tańczą, śpiewają, kręcą się w tym głupim rytuałku. Podoba mi się jak twórcy budowali napięcie w tej scenie. Te przebitki na powoli osuwającą się broń, potem na radosnych ludzi. To świetna scena zakończona śmiercią trzynastu ludzi.

    Nie wiem czemu akurat tym się tak przejęłam. Chodziło o radość? Niewinność? Ich pogrzeb był naprawdę piękny. Ludzki, skromny, wzruszający.

    Zadziwiające jak szybko zachwyt minął. Ta tragedia przypomniała Starbuck jak przepuściła swojego ówczesnego faceta, syna Komandora, na egzaminie, choć nie powinna, a on zginął. I przez to mamy obrzydliwe przebitki na ich seks podczas gry w karty. Ja wiem, że miało to pokazać jej rozdarcie, przyznaję, że doskonale spełniło swoją rolę, ale mogli mi tego oszczędzić. Tak czy siak przez braki kadrowe trzeba szkolić nowych pilotów, a Starbuck zostaje instruktorką.

    Między nią a Komandorem jest taka przyjemna chemia! Widać, że są blisko. Uwielbiam kiedy są razem na ekranie. Dzielą wspólną traumę, dzielą lata służby, są jak ojciec i córka. Ta chwila, kiedy Komandor dowiaduje się, że jest odpowiedzialna za śmierć jego syna... Cudo. Starbuck w rozsypce... Cudo.

    Oczywiście, jak łatwo się domyślić, fabuła polega na tym, że Starbuck ma sobie wybaczyć, że przepuściła swojego narzeczonego na teście, choć nie powinna. To troszkę typowe. Moment kiedy jest za surowa dla rekrutów od razu wyznacza nam linię historii. Ma poradzić sobie z traumą i zacząć dobrze wykonywać swoją pracę. Ciekawie zaczyna się, kiedy faktycznie zaczyna uczyć rekrutów. Przewidywalne tory nagle niespodziewanie skręcają. Podczas szkolenia w przestrzeni kosmicznej, przylatują cyloni. Starbuck załatwia wszystkich, ale ostatni ją zestrzela (Jak ja kocham tego Komandora, który mimo ogólnego focha twardo twierdzi, że Starbuck sobie radzi). I... koniec. Starbuck zaginiona.

    Lubię doktora, do którego przyszła pani prezydent. Zgryźliwy dziad.

    Tylko te zbliżenia manualne... Serio ludzie? Serio?



s01e05 You Can't Go Home Again

    Kontynuujemy poprzedni odcinek. W szukanie Starbuck są zaangażowani praktycznie wszyscy. Komandor strasznie to przeżywa (oj, jak pięknie się wygadał, gdy dzwoniła pani prezydent!). Zacięty, twardy, chce za wszelką cenę uratować pilotkę. Czyżby wyrzuty sumienia za to co powiedział? Na pewno. Musi przecież pokazać Starbuck, że jej wybacza. Bez tego nie byłoby dobrego zakończenia. Coraz bardziej się nimi jaram.

    Ogólnie Starbuck ma chemię ze strasznie dużą ilością postaci, ale wciąż łączę ją z Gaiusem. Scenka, gdy ten rozmawia z prezydent, a obok jest cylonka, którą tylko on widzi, jest niesamowicie zabawna. Widać doskonale, że Gaius czuje tę kobietę realnie, bo przygniotła mu rękę szpilką (czyżby trop Baronessa?), a potem zaczęła całować go po palcach. Twórcy pokazali nam jak to widać z boku. To było genialne posunięcie.

    Cylonka zaczyna namawiać Gaiusa, żeby odradzał poszukiwanie Starbuck i to brzmi jakby się mściła z zazdrości. "I już nie powie ci czy jest naturalną blondynką." Cudownie.

    Kolejny na liście jest Apollo. Też zależy mu na znalezieniu Starbuck. To jak żądał myśliwca, a potem naprawiał swój, gdy się okazało, że zniszczyli prawie wszystkie, te dogryzki, gdy już wróciła... Cudowne. Cały ten odcineczek jest cudowny.

    Wracając do Starbuck. Jest coraz lepszą postacią. To znaczy, ja kocham ją coraz bardziej. Znalazła cyloński statek, który okazał się żywy(!) i nauczyła się nim pilotować. Uwielbiam twarde kobiety.

    Na Battlestar Galctice też dzieje się ciekawie, bo Komandor traci głowę. Wiadomo - musi być paralela, więc działa z powodów osobistych, jak niegdyś Starbuck. Kontynuuje poszukiwania, choć teoretycznie pilotce skończył się tlen, wymarnowuje prawie połowę rezerw paliwa, ściąga statki z patrolu, narażając wszystkich. Oglądanie tego jest strasznie satysfakcjonujące. Wywalił nawet tego łysego gościa, który ma zadatki na głównego złego. Co prawda stracił posadkę na chwilkę, ale fakt, że po cichu kapuje u pani prezydent na swojego szefa, każe mi wierzyć, że nadejdą zmiany w dowództwie. To będzie ekscytujące.

    Ten odcinek jest głównie po to, by ludzie złapali technologię cylonów. A mimo to jest świetny! Chodzi głównie o emocje, które wydają mi się takie żywe. Mamy dużo humoru, dużo ludzkich rozterek i tragedii. Moment kiedy okazuje się, że Starbuck jest w cylońskim myśliwcu (czy napis zrobiła taśmą?) to chyba mój ulubiony. Czułam prawdziwe emocje tych ludzi. A przez końcowe pojednanie Komandora ze Starbuck miałam łzy w oczach. On ją pocałował w czółko! Jakie to jest urocze!

    Uwielbiam ten odcinek!